Uwierał mnie od długiego czasu prowizoryczny żyrandol który wisi w moim salonie, centralnie nad kanapą. Spanie to jedna z czynności, do której potrafię zaadaptować się w każdej sytuacji, niekoniecznie sprzyjających wygodnych powierzchniach poziomych ale też, często wykorzystuję do tego moją kanapę. Turbo drzemki w ciągu dnia to coś co człowiek docenia z wiekiem, do tego ilość czasu potrzebna na rozścielenie łóżka vs gotowa miękka kanapa – wiadomo kto będzie zwycięzcą tego pojedynku. Tak oto dochodzimy do sytuacji w której zwyczajnie boli mnie ten żyrandol – uwiera w poczucie estetyki, a lata wcześniej w gałki oczne (bo wisiała tam goła żarówka przez jakieś 3 lata). Wisi taki plastikowy kwiatoimitujący stwór, zbiera kurz na każdym płatku i nie się wykorzystać pełnego potencjału miejsca.
Wisi toto za nisko i przeszkadza w graniu na konsoli, złożeniu koca czy innych zajęciach wymagających podniesienia w tym miejscu rąk. I tak jak małe ziarenko piasku w bucie – wiesz ze uwiera, ale to tylko małe ziarno więc zamiast się tego pozbyć – idziesz dalej, bo nie opłaca się rozwiązywać butów a tak w ogóle idzie się przyzwyczaić.
Nadszedł jedna ten dzień, chyba po sześciu latach od zakupu mieszkania dojrzałam do postawienia kropki nad i – i wymiany tymczasowych żarówek wiszących w korytarzu i łazience na pełne poprawne oświetlenie. Ja żarówki zdążyłam wymienić już kilka razy w ciagu tych lat, a te wykończeniowe tymczasowe oprawy na gołych drutach dalej wiszą. Do czasu jednak bo zakupiłam trzy oprawy, teraz tylko wymiana i montaż. Można by powiedzieć ze finiszuję z wykańczaniem kwadratu.
Mam tak trochę w życiu, nie finalizuję rzeczy. Zadowalam się takim prawie zakończeniem, te 70-80, czasem 99% wykonania jest dla mnie zadowalające. Nie docieram do mety, schodzę często z pola walki zanim osiągnę metę. Nawet profil na Linkedin jest uzupełniony tylko w 70%! Kończę i wycofuję się po angielsku z wielu życiowych sytuacji.
Bardzo tak nie chcę, bardzo mnie zaczął irytować ten schemat w który ciągle wpadam. Chciałabym by mój rok 2022 był rokiem dojrzałych no dobrze – dojrzalszych decyzji – jeśli coś rozpocznę to chcę to zakończyć, nawet jeśli finisz będzie niepowodzeniem – trudno, wyciągnę wnioski i pójdę dalej. A jeśli coś będzie ważne, to spróbuje raz jeszcze. Muszę nauczyć się kończyć sprawy, a nie porzucać je przed finiszem. Zaczynam zatem od drobnych rzeczy ale codziennie mnie uwierających.
Rzutem na taśmę wykonałam dziś rano badania kontrolne, w wieczór sylwestrowy AD 2021 dowiem się czy jakieś moje parametry odbiegają od normy. Wiem ,że ciśnienie mam w „górnej granicy” lekarz do którego jestem przypisana nie dał wiary mojej reakcji na widok białego fartucha i kazał mi stawić się na kolejny pomiar … Co poradzę, człowiek ze strzykawką czy stetoskopem wywołuje we mnie pewne reakcje jak na przykład omdlenia, albo ciśnienie zwiastujące zawał conajmniej.
Postanowienie na rok 2022 – zmiana przychodni i lekarza prowadzącego. Alergicznie wręcz reaguję na obecnego, kamień w moim bucie ma więcej empatii.
Do brzegu jednak – jaki był mój 2021? Zdecydowanie dał w kość i to zdecydowanie bardziej niż pandemiczny. Pomimo dalszego braku węchu i smaku. Kumulacja stresu, niepewności i izolacji mocno mnie sponiewierała. A do tego jeszcze, wypadki chodzą po ludziach.. końcówka 2020 i początek 2021 były bardzo, ale to bardzo wykańczające i w pewnym momencie poczułam, że dotarłam do muru którego moja głowa nie przebije, a próbując go pokonać zrobię sobie wiekszą krzywdę. Zdecydowałam się na poszukanie fachowej pomocy i finalnie wylądowałam na terapii od czasu do czasu, wspomaganej przez herbatki z kwiatu konopii.
Jest to z perspektywy na razie krótkiego czasu zdecydowanie moja najlepsza decyzja dekady conajmniej. Ale o tym trochę więcej poniżej.
Lubię w wolnej chwili pomyśleć o tym co mi się przydarzyło w ostatnich miesiącach, a dziś to już wyjątkowo jest czas na podsumowanie, przedstawiam zatem:
Moje najważniejsze wydarzenia 2021:
Zostałam ciocią. Dnia 21 grudnia moja BFF urodziła dwóch chłopców i to zdecydowanie jest najlepsza wiadomość roku! Dodam tylko że o tej ciąży dowiedziałam się w trakcie mojej pierwszej podróży długodystansowej w której wspomniana przyjaciółka robiła za mojego mentora/pilota. Był to 30 kilometr podróży, zaraz za Garwolinem, w trakcie naprawdę dużego załamania pogodowego.
Zdałam egzamin na prawko / kupiłam samochód. Freedom!
Zaszczepiłam się. Trzy razy.
Podróżowałam samotnie i w towarzystwie przyjaciół, samochodem własnym, pociągiem i rowerem. Zwiedzałam Polskę.
Kupiłam termomix i to jest sztos! Zdecydowanie więcej warzyw weszło do mojego menu.
Zablokowałam urlop na marzec 2022 – witaj Francjo!
Postanowiłam zrezygnować z trenera personalnego z usług którego korzystałam przez ostatnie pięć lat, jestem ogromnie wdzięczna za motywację i wsparcie które uzyskałam, a przede wszystkim za naukę poprawnej techniki ćwiczeń. Ale był to najwyższy czas na odcięcie pępowiny. Wiem już, że umiem, siłownia nie jest dla mnie onieśmielająca jak było jeszcze rok temu. Dumna jestem z tego, że przestała być dla mnie obowiązkiem a stała się nawet przyjemnością
Zdecydowałam się na terapię w nurcie psychodynamicznym. Jak mi to układa puzzle w głowie to ja nawet nie. Niby byłam świadoma różnych zachowań ale nie wiedziałam dlaczego reaguję na różne rzeczy tak, a nie inaczej. A to jak mi klika w głowie, jak zmienia się otoczenie a przede wszystkim ja to brak słów. TBC.
Nauczyłam się prosić o pomoc, nie chojraczyć gdy nie ma to sensu i najzwyczajniej w świecie gdy sobie z czymś nie radzę – szukam pomocy.
Trzymałam kciuki (z sukcesem) za powodzenie pewnego przedsięwzięcia moich znajomych, których 50% składu nosi nazwisko z urodzenia bliskie mojemu sercu. Ależ to była dobra wiadomość!
Zrobiłam kontrolne badania, od lat badam się profilaktycznie pod kątem nowotworów. W tym roku również, i jest czysto. Przynajmniej w tych dziedzinach w których jestem w grupie ryzyka.
Mam najlepszych przyjaciół na świecie, są dla mnie rodziną, a okazuje się (po terapii) że to dla mnie jeden z filarów życia. Kocham was wszystkich 🙂
Cieszyn i Kraków są dla mnie już bardzo dobrze znanymi miejscówkami. Mogłabym się tam odnaleźć gdyby miało dojść do przeprowadzki…
Systematycznie korzystam z usług fizjoterapeuty/masażysty – stosuje podejście holistyczne do życia i zdrowia. Dbam o wszystko.
Kocham siebie. Akceptuję moje problemy, dziwactwa, odchyły i poczucie humoru. Biorę wszystko, uświadomiłam sobie że mam tych przyjaciół w życiu dlatego że jestem sobą. A oni są w moim życiu, a przecież mnie doskonale znają…
Odkryłam zakupy na Vinted i second handach – o jaka to frajda, takie polowanie.
UPDATE: miałam przez tydzień psa. Pies razy Polski Spaniel Myśliwski, ojezz jak ona się na mnie patrzyła 😛 ale dałam radę, pies w 100% sprawny wrócił do właścicieli.
Myślę i myślę i zastanawiam się. Być może moja jednoosobowa rodzina zyska nowego członka. Ale to decyzja na przyszły rok, może lata. Taki Welsh Corgi Cardigan to nie lada gagatek, a ja muszę być w 100% pewna tego że członek rodziny o charakterze podobnym do mojego to dobry pomysł. Będę informować o rozwoju wypadków.
A co mam w planach na 2022? Na bank klimatyzację. Co jeszcze przyniesie nowy rok 2022? Nie mam pojęcia i w sumie nawet nie chcę wiedzieć. Co ma być to będzie.
Kończąc to podsumowanie – życzę Wam na Nowy Rok dużo powodów do śmiechu i dużo radości. O zdrowie, spełnienie marzeń, zmianę pracy czy podwyżkę – możecie zatroszczyć się sami. Dacie radę!
Ahhh jak zakręcony był ostatni kwartał, to się w głowie nie mieści. W sierpniu jakiś uprzejmy sąsiad zniszczył mi samochód. Uroił sobie w swoim małym zapewne zapitym rozumku, że poogląda świat z wysokości dachu mojego albo też i zaparkowanego obok auta. Jak postanowił tak zrobił, ale został przy okazji złapany na czynie przez sprawną warszawską policję.
Następnego dnia na szybie mojego mikroporsza widniała prośbę o stawienie się na komendzie w celu złożenia wyjaśnień, czy co tam sobie uważali. Szkoda miała miejsce 7 sierpnia, a już trzy miesiące później ledwie w połowie listopada odebrałam samochód z warsztatu blacharsko-lakierniczego. (Dwa dni później wróciłam do warsztatu bo kontrolka poduszek powietrznych mi migała… Jezzz posiadanie samochodu jest też lekko stresujące).
Wymienili mi dach, lusterko, lakierowali pokrywę silnika i drzwi prawe – oba. Szkoda wartości pięciocyfrowej kwoty.
W ciągu pierwszego półrocza użytkowania samochodu nauczyłam się dużo na temat komunikacji z ubezpieczycielem, warsztatem i policją.
Za każdym jednak razem, jak sobie to przypominam, wściekam się bo nie rozumiem czym ten człowiek się kierował. W czym mu to auto przeszkodziło? Nawet samo myślenie o tym incydencie podnosi poziom mojego wk****.
Przy okazji tydzień po odbiorze auta z warsztatu padł mi akumulator (panowie klem mnie dokręcili i przestał się ładować, kurde – że ja wiem co to są klemy to się w głowie nie mieści) i na podjeździe do bramy osiedla (całkiem sporym) oddał prawie ostatnie tchnienie. Poprosiłam o pomoc pana ochraniacza bo akurat stał przy szlabanie – ale nieeeee, on nie może mi pomóc zepchnąć samochód, bo to nie należy do jego obowiązków. „Pani sobie zaparkuje obok i zadzwoni po mechanika” a najlepsze jest to że za mną stała policja. To pozostawię bez komentarza.
Taka refleksja przy listopadzie, „naród wspaniały, tylko ludzie *****”.
Miałam dodać jakieś spoko foto, ale jakoś nie mam niczego adekwatnego. Może poza odciskiem butów na dachu mojego samochodu… ale sprawa jest w toku, nie będę ujawniać szczegółów śledztwa 😛
Pojechałam w tym roku na wakacyjny wyjazd własnym samochodem. O słodka jeżyno jaki to był stres, i wcale nie jest tak, że ja przejechałam te 450 km w jedną stronę sama, odwaliłyśmy trójpolówkę bo na pokładzie czarnej strzały były pasażerki z uprawnieniami kierowcy. Ale w powrotną stronę ponad połowa drogi to już moja dola. Po tym dośwaidczeniu wiem już że, nie lubię otrzymywania „dobrych rad”. Kilka bardziej istotnych spoko, ale co za dużo to nie zdrowo, mój instruktor dobrze mnie wyszkolił. A do reszty dojdę sama. Najlepsi w doradzaniu są ci jak się okazuje którzy są teoretycznymi kierowcami… niby prawko jest ale od lat na fotelu kierowcy szanownej nie posadzili.
Z marszu po mini urlopie zaliczyłam służbowy wypad za Grajewo, w dodatku osobistym samochodem bo komunikacja PKP i PKS byłaby mocno uciążliwa. Naliczyłam zatem w ciagu tygodnia jakieś duże ilości kilometrów. Z wizytą weekendową w domu dobiłam do tysiąca. Sprawia mi to coraz większą przyjemność, a skutki uboczne mocnego zaciskania rąk na kierownicy i bólu głowy po wyjściu z samochodu są coraz to mniej dokuczliwe :).
Po kilku miesiącach od uzyskania uprawnień zdecydowanie mogę powiedzieć, że to była najlepsza decyzja podjęta w ubiegłym roku. No może top 3, bo kilka innych spraw też poszło zaskakująco dobrze.
Korci mnie taki spontaniczny wypad gdzieś gdzie oczy poniosą. Myślę już od dawna o podróży camperem po USA czy nawet po starym kontynencie. Muszę zbadać temat bo coraz bardziej mam ochotę na wyjazd, na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i wyruszenie w nieznane. A to uczucie staje się coraz bardziej naglące. Pewnie zbieram żniwo siedzenia na miejscu przez cowidowe zamieszanie.
Zawsze lubiłam Włóczykija i Małą Mi. Wydaje mi się, że jestem trochę miksem osobowości tych dwojga, im bardziej o tym myślę tym bardziej przekonana do tego pomysłu jestem. Mam na bakier z autorytetami (Włóczykij) i robię to co myślę (Mała Mi), i znajduję jeszcze inne podobieństwa, typu kierowanie się emocjami i bycie wrednym.
Ciekawe czy ta moja potrzeba zmiany i wyruszenia gdziekolwiek poprowadzi droga, jest w jakimś stopniu podobna do tego co wszyscy pozytywni wariaci którzy pewnego dnia, jak na przykład Aleksander Doba postanowili przepłynąć samotnie Ocean Atlantycki. To musi być niesamowity zew, szkoda że, ja akurat mogę tylko na nogach lub innym lądowym środkiem transportu, bo mój błędnik na wodzie szaleje nieprawdopodobnie.
Nie wiem czy bardziej cieszę się ze zdanego egzaminu na prawo jazdy, czy ze szczepienia chodź jeszcze tylko połowicznie. Spać przez dwa dni nie mogłam bo to była niezła kumulacja – zdążyłam wyjść (w ciężkim szoku będąc) z WORDu a tu telefon – wolna dawka jest, chcesz? Mnie nie trzeba namawiać, ze mną jak z dzieckiem – za rękę i do baru… I tak właśnie minął mi maj, jakiś taki bez wyrazu, ani konwalie ani jaśmin ani bez na Saskiej Kępie nic nie „uruchomiło” mojego nosa i chyba tak już zostanie…
Prawo jazdy odebrałam w połowie maja, po czym ogarnęłam AC i OC, wyprowadziłam furę z garażu w celu umycia, bo biedna zakurzona i ubłocona, czekała na legalne wyjście. Wypucowałam samochód jak się tylko dało i pojechałam zwiedzać okoliczne, miejskie i wiejskie drogi. Ależ to była frajda! A w sobotę, dzień po odebraniu prawka przyjechałam pod eskortą (przez cześć drogi :)) przyjaciół do Warszawy. Miał rację mój brat mówiąc, że to całkiem spory stres taka pierwsza wyprawa w dłuższą trasę. Bezpiecznie dowiozłam pasażera do domu, potem odwiedziłam jeszcze kilku kręcąc się po stolicy i wczesnym wieczorem zaparkowałam moje MicroPorsze w docelowym miejscu postojowym. Ambitnie, bo tyłem (miejsce garażowe jak zdjęcie wskazuje mam przy ścianie) ale udało się za trzecim podejściem, a z czasem nabrałam wprawy i wychodzi z tylko jedną korektą.
Po wejściu do domu zakupiłam brakujące części wyposażenia czyli wszystko poza gaśnicą i kołem zapasowym, do tego dodam jeszcze piankową naklejkę na ścianę przy miejscu postojowym, tak dla pewności… Już ja wiem jak ja potrafię energicznie drzwi otworzyć… Teraz muszę tylko opanować działanie parkometrów i zaliczyć pierwsze tankowanie, i najlepiej jeszcze myjnię – bo jednak nie umiem umyć samochodu bez pozostawiania zacieków 😛 szyb w oknach też nie umiem tak umyć ale to już inna para kaloszy.
To jest radocha! Prowadzenie samochodu dla mnie to endorfina w czystej postaci, jak już wyjadę z garażu i osiedla. Za każdym razem gdy tylko uruchamiam samochód od razu czuję ekscytację, ale też jeszcze z racji braku doświadczenia lekki stres. Zdaję sobie sprawę z tego że może z czasem to uczucie zblednie, a może wcale nie? Patrząc na moją kuzynkę która za kierownicą staje się Mr. Hydem, mam nadzieję że nie będę zyskiwała nowej osobowości za kierownicą (już trochę widzę u siebie przesłanki ku temu), będę raczej bezpiecznym i uważnym użytkownikiem ruchu drogowego, o co przez ostatnie kilka miesięcy starał się mój nieoceniony instruktor życia 😛
Ahhh ulubione nawyki, co ja bym bez was zrobiła. Skumulowało mi się kilka spraw z którymi nie umiałam i dalej nie umiem sobie poradzić i zwyczajnie, przerosła mnie łączna waga problemów, więc zamiast stawić im czoła – schowałam się do swojej skorupki, i wena też sobie gdzieś poszła. Ogólnie końcówka zimy nie oszczędzała i przygnębiła mnie w stopniu większym niż zazwyczaj.
Ze sporym zaskoczeniem przyznam zaobserwowałam u sobie coś na kształt post COVIDowego zjazdu objawiającego się bezsennością, brakiem w dalszym ciągu smaku i węchu (a to już trwa 5 miesięcy!), znacznie obniżoną wydolnością i brakiem sił na cokolwiek, ale tak dosłownie mam momenty w których nie mam siły by zacisnąć pięść … Najchętniej spędziłabym cały dzień pod kocem na kanapie, z tym że akurat to, lubiłam robić też przed COVIDEm – więc się nie liczy. Ale problemów ze sem nie miałam nigdy … a mam je już trwa ładnych kilka tygodni. I ta cała izolacja też dołożyła swoje, maski na twarzach ludzi, brak możliwości spotkania i po prostu cieszenia się wyjściem z domu. Od ponad roku pracuję, śpię, odpoczywam (na urlopie też) we własnym domu i mam już tego po dziurki w nosie. Kto by przypuszczał że, zatęsknię do wstawania codziennie o szóstej rano i rutynowego szykowania się i wyjścia do pracy? Tęsknię i to bardzo. Wzięłam więc niechcieja którego wyhodowałam, na wychowawczą pogadankę i zastosowałam mu szlaban. Jak tylko słońce pojawia się na niebie, zostawiam to co akurat robię i wychodzę na spacer czy przejażdżkę rowerową i wietrzę głowę. To powoli zaczyna pomagać. Poszukiwanie natchnienia i motywacji jest jednak wykańczające i nie zawsze się to udaje, ale małymi kroczkami dotrę wreszcie tam gdzie dotrzeć powinnam.
Zaszczepię się też byle czym, byle jak najszybciej. Najchętniej szczpeinnoką J&J, wszystko co jest zakończone igłą i znajduje się w mojej bliskiej okolicy powoduje u mnie duży dyskomfort, okraszony od czasu do czasu omdleniem. Mam jednak cichą nadzieję że, wbiję się na jednorazowe podanie i nie odstawię przy tym szopki :P. Odczekam swoje kilka tygodni zakładające pełną ochronę a potem kupię bilety na wypad do Rzymu, albo gdzieś gdzie nikt nie mówi po polsku.
Do brzegu jednak bo jak tytuł wskazuje o decyzję chodzi, a raczej o moje ulubione odkładanie na później bo może samo się wyjaśni. Ile ja mam lat? Nic nigdy się samo mi jeszcze nie wydarzyło. Jeśli czegoś chcę to muszę po to sięgnąć, a jeśli coś zaczyna uwierać – powinnam się przyjrzeć i coś zmienić, a jeśli się nie da to zwyczajnie muszę się tego pozbyć. I mam tu na myśli pewną relację, dość dziwną bo to niby przyjaźń niby współpraca trwająca dobre ponad cztery lata, i o ile dobrze się zaczęło, to miało prawo się zmienić i popsuć. Zwyczajnie wyczerpał się format, przestałam widzieć sens w dalszym ciągnięciu tematu, skoro obu stronom to ewidentnie nie leży. Zakładałam jednak że, dam sobie jeszcze jakiś czas – może uda się to uratować. Niestety, muszę podjąć dorosłą decyzję i poinformować stronę o braku chęci dalszej współpracy z mojej strony. Wiem że, nie będzie to przyjemna rozmowa ale takie jest życie. Idąc do dentysty nikt przecież nie podpisuje z mim umowy na wyłączność, a jak coś nie leży – zmienia lekarza.
Dlatego zdecydowałam – przechodzę do Orange. Trzymajcie kciuki, mam nadzieję ze T-mobile się nie wścieknie 😛
Słowem wstępu – stuknął mi już czwarty miesiąc a powonienia, jak nie było tak nie ma. Już się do tego zaczynam przyzwyczajać, a jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego jak takie funkcjonowanie może być niebezpieczne. Nie jestem w stanie sprawdzić czy mięso w lodówce jest jeszcze świeże albo czy rozbite jajko nie okaże się zbukiem (już to przeżyłam – zorientowałam się, że coś jest nie tak gdy po rozbiciu okazało się że żółtko nie jest już koloru żółtego). Farciara ze mnie, skręcająca w stronę wegetarianizmu, dla własnego zdrowia … (wiem jak to źle brzmi).
Nie mam ostatnio natchnienia, nic mi nie przychodzi do głowy a wpatruję się w otwartą czystą stronę nowego wpisu od ponad tygodnia. Nudyyyyy, jakie nudy panie! Powinnam właśnie szusować na desce gdzieś w okolicy Isola 2000 a siedzę na kanapie i zastanawiam się nad sensem mycia okien. Czy to już, czy może powinnam jednak poczekać na wiosnę? Poczekam jednak, może w przyszłym tygodniu znajdę więcej weny, w sumie słońce po godzinie 9 rano znika z widoku a brud na oknach już nie napiera tak mocno na moje poczucie estetyki. Do brzegu jednak, sprawa jest poważna.
Większość znanych mi osobników obojga płci w momencie uzyskania pełnoletności postanawia zdobyć uprawnienia do kierowania samochodem. Stwierdziłam zatem, że nie będę gorsza i po uzyskaniu kolejnej pełnoletności zrobię prawko (tak naprawdę, to mój brat mnie do tego kroku namówił – a raczej nie zostawił innej opcji, bo bardzo mocno zasugerował zakup samochodu, za co mu bardzo dziękuję). Stałam się więc posiadaczem czarnej strzały, ale na chwilę obecną trzy podejścia do egzaminu praktycznego nie dały pozytywnych efektów. Może za czwartym się uda :P, W sumie to było by to już piąte, licząc ten egzamin z przed prawie dekady gdy zapisałam się na praktykę i nie pojawiłam się na egzaminie stwierdzając, że do niczego mi nie jest ten plastik ze zdjęciem potrzebny. Nie czułam też potrzeby, by pakować się w skarbonkę na kółkach.
Potrzebę, a raczej zew wolności jaką daje własna fura i umiejętność jej prowadzenia poczułam dopiero pod koniec grudnia ubiegłego roku, gdy po raz drugi chorowałam na COVID, kolejna już kwarantanna naciskała coraz mocniej na dobrze mi znaną potrzebę bycia niezależną. Było to jak objawienie, ta świadomość posiadania niezależności logistycznej – będącej już tylko na wyciągnięcie ręki. Uczucie to zmieniło chemię w moim mózgu, w jednej chwili coś się przestawiło tak, że pozbyłam się tego wewnętrznego głosu mówiącego, za każdym razem: „po co ci to? nie umiesz – nie jedź…” i tego typu dyrdymały. Strach przed jazdą do tego momentu był tak duży, że sabotowałam swój pierwszy egzamin, postarałam się by wrócić z „miasta” bardzo szybko. Z czasem jednak okazało się, że talent po tatusiu (kierowcy z prawkiem na wszystko co można z wyjątkiem motocykli) mam, potencjał zatem duży a umiejętności coraz lepsze, tylko teraz praktyka i praktyka a będzie ze mnie rajdowiec. I może wreszcie do listy marzeń dopiszę: wyścig w stylu Top Gear albo jakiś Złombol.
Żyłam w nadziei, iż luty upłynie mi pod patronatem spokoju, takiego wewnętrznego wyciszenia, w oczekiwaniu na wiosnę i zbliżającą się nieuchronnie normalność (czytaj: wirus w odwrocie). Fizycznie już wylizałam się, mam nadzieję z COVIDowych przypadłości poza stale utrzymującym się brakiem powonienia i co za tym idzie zniekształconym smakiem. Wszelkie zadyszki po kilku krokach i problemy z pamięcią minęły, ale ponieważ naczytałam się internetów, zdaję sobie sprawę z tego, że to jeszcze nic nie znaczy. Zdrowotne zwroty akcji mogą nadejść niespodziewanie. W związku z brakiem tak ważnych zmysłów, zapodałam sobie fizjoterapię węchu – kilka razy dziennie wącham różne olejki eteryczne i zioła by zmusić mój mózg do regeneracji receptorów węchowych. Na razie bez efektów…
Wracając do spokoju, rozkmina życiowa musiała być zredagowana i wchodzi z opóźnieniem ponieważ w najmniej spodziewanym momencie złamał mi się ząb. Przyznam, że tej jeden jedyny raz doceniłam brak powonienia. Do meritum jednak, dla bywalców mojego bloga to już wiadome, ale dla nowych odwiedzających ważna informacja – luty od chwili śmierci mojej siostry, jest dla mnie ciężkim miesiącem. Jest kumulacją dni o różnym ładunku emocjonalnym i bywa, że za nim nie przepadam a co za tym idzie nie udzielam się za bardzo. A tegoroczny luty to już ogóle daje popalić a w chwili publikacji tego wpisu mamy dopiero połowę miesiąca…
Potrzebowałam jednak chwili oddechu i w trakcie rozmyślań nad tematem wpadł mi do głowy pomysł na post a może i kilka :). Bywam od jakiegoś czasu w domu rodzinnym częściej, niż ustawowe raz na miesiąc i z racji mojego ostatnio „krótkiego lontu” odpalam się przy „krytyce” rodzicielskiej, dotyczącej mojego języka wypowiedzi i marzeń życiowych bo przecież rozmawiam z mamą na różne życiowo/polityczno/egzystencjonalne tematy. Fajerwerki jak się okazuje inicjuje w pierwszym wypadku zdanie: „kobietom nie przystoi kląć” (do tego odniosę się w przyszłości, jak już się uspokoję), a w drugim nieśmiertelne „pokorne ciele dwie matki ssie”. i to przy okazji jakiejś życiowej dyskusji usłyszałam ostatnio.
Nad drugim właśnie punktem postanowiłam pochylić się w pierwszej kolejności. Pokora w życiu jest najważniejsza, to powtarzała mi z uporem maniaka ma rodzicielka. Próbowała przez pierwsze osiemnaście lat mojego życia nauczyć mnie – opornego delikwenta, że przyjęcie przeze mnie postawy służalczej i uniżonej (tak to przysłowie się odczytuję) w wielu sytuacjach życiowych przyniesie wymierne korzyści. Nie grało mi to jednak z moim buntowniczym charakterem i zwyczajnie nie przywiązywałabym do tego większej uwagi, gdyby nie jeden z wykładów Jacka Wałkiewicza jakie ostatnio obejrzałam z serii z TEDx Talks. Tak oto połączyłam kropki, a wykład pana Jacka gorąco polecam!
Pokorne ciele dwie marki ssie – czy ktoś z nas tego przynajmniej sto razy w swoim życiu nie usłyszał? Ufam, że jednak są tacy szczęśliwcy. Bo to zdanie ma ogromną siłę sprawczą. Może i było cokolwiek prawdzie w erze komuny i postkomuny, gdzie tak naprawdę nikt bez wiedzy wielkiego brata nie potrafił zrobić kroku, gdzie wazelina i służalcza pokorna postawa funkcjonowała wszędzie i były jedynym sposobem na zdobycie czegokolwiek. Z tych czasów pamietam jedynie, kolejkę po cukier w osiedlowym sklepiku w której ustawiła mnie razem z rodzeństwem babcia. Ale komuna zdaje się minęła, przyszły duże zmiany i historia osądzi czy lepsze, a nasze nastawianie i oczekiwania od życia wcale się mocno nie zmieniły. Częściej słyszę i czytam o tym, że coś się „należy” niż „sam na to zapracowałem”. Nic mi się w życiu nie należy, nie urodziłam się w rodzinie królewskiej i nie mam prawa do tronu. Nie koleguję się z pokorą, mam na tyle dużo ambicji i sił do pracy, by spełniać swoje marzenia a nie tylko o nich myśleć. I tak, jak tylko będzie to możliwe ruszę w podróż koleją Transsyberyjską. Nie toleruję kolesiostwa i załatwiania sobie na przykład pracy po znajomości, na każdą ofertę pracy jaką dostałam zasłużyłam sobie dobrymi referencjami, a tych nie napisali mi moi znajomi tylko byli współpracownicy, szefowie czy na przykład zadowoleni klienci. Na wszystko co mam, co osiągnęłam zapracowałam sobie sama.
Jeśli miałabym w sobie te pokorę i służalczość która przez lata była wbijana pewnie z troski o mnie, to dalej pracowałabym na linii pakowania perfum. Taką pracę znalazłam po skończeniu ogólniaka, takie możliwości stwarzała okolica w której mieszkałam i zwyczajnie chciałam dysponować własnym kapitałem na spełnienie kilku prozaicznych marzeń (z rozrzewnieniem wspominam zakup pierwszych glanów). Wakacyjna praca okazała się największą szkołą życia. Postanowiłam wtedy, pracując w trybie zmiennym i to po kilkanaście godzin w ramach zmiany – że zrobię wszystko co tylko w życiu możliwe, by nigdy więcej nie musieć pracować w takich warunkach. Oczywiście nie uważam, że ta praca była uwłaczającą, praca jak każda inna – ma zapewnić środki do życia, dla mnie jednak była objawieniem które zaowocowało decyzją o opuszczeniu rodzinnego gniazda i chęci zrobienia ze swoim życiem czegoś więcej.
Wnioski wyciągnięte z tego krótkiego wakacyjnego epizodu bardzo mocno mnie ukształtowały i towarzyszą mi od tamtej pory. Wiem ile jestem warta i wiem na co mnie stać, wiem że potrafię myśleć samodzielnie, podejmuję samodzielne decyzje, i ponoszę ich konsekwencje, a marzenia mam po to by je realizować a nie tylko mieć. I tak już od osiemnastu lat.
Post COVIDowa utrata węchu lekko mi komplikuje życie, trwa to już dobre kilka tygodni i końca nie widać. Niby smak mam, ale nie wszystko działa – kwaśne, słone i ostre odczuwam (ale w dużym natężeniu) ale smaki słodkie i gorzkie są totalnie wyłączone, umami też poszło w diabły. Wszystko co czułam, jedząc wigilijny barszcz z uszkami to w sumie tylko pieprz, i ciepło zupy wraz z ciągnącą konsystencją uszek. Zajadam się Kimchi na potęgę, i jedyne co czuję to delikatny ostry posmak i w sumie mrowienie ust i języka. Wszystko jest daremne, nie czułam nawet pierników.
Końcówka dziwnego roku 2020 dała mi popalić dość mocno, miałam momentami wrażenie, że brakuje tylko przysłowiowej iskry bym wybuchła. Ratował mnie niezawodnie dobrze zaopatrzony Kindle oraz kilka gier zainstalowanych na telefonie. Do tego jeden posiadanych przez mnie czterech doniczkowych kwiatów wywiesił białą flagę, kolejny widzę stawia pod swoją maszt. Muszę widać przeprowadzić z nimi poważną rozmowę motywacyjną, bo sama sobie już zdążyłam taką zafundować.
Postanowiłam wypisać sobie na kartce wszystkie przykre i negatywne wydarzenia (albo przynajmniej te które wryły się w pamięć), takie które osobiście mnie dotknęły. Muszę przyznać zaskoczyło mnie to podsumowanie i to pozytywnie.
Lockdowny: jeden, drugi, piąty i generalnie zamknięcie świata odbiło się na moim zdrowiu fizycznie i psychicznie. Straciłam formę bo dłużej branża fitness w tym roku była zamknięta niż otwarta, a ja niestety zajadam stres, albo go rozpracowuję podczas wysiłku tylko nie było gdzie tego za bardzo robić…, to mam co mam. ALE: Do formy można wrócić, kontuzje się leczy, kreatywnie można ogarnąć wszystko a motywacja przecież jest, 2021 będzie łaskawszy.
Przeszłam kilka mini załamań psychicznych. Strach o kolejny dzień nakręcany przez media i ludzi wokoło, stwierdzam odbił się na moim postrzeganiu świata. Generalnie rok społecznie i politycznie namieszał w naszym życiu. Pokazał, że jesteśmy tolerancyjni do czasu, gdy ktoś z buciorami wchodzi w nasze życie. ALE: Oddech i krok w tył, odcięcie od foliarzy i weryfikowanie każdej zasłyszanej tezy działa zaskakująco dobrze na moją psychikę. Na plus: Myślę samodzielnie i staram się weryfikować informacje zanim przekażę je dalej, zawsze cytując klasyka „ma pan dowód?” sprawdzam źródło. Ufam bardzo mocno, że rok 2020 w perspektywie przyszłych lat okaże się początkiem zmian, rozliczania zaniedbań, złych wyborów oraz aktywizacji politycznej ludzi do tej pory odmawiających podejmowania decyzji.
Finansowo było ciężko. Pracy nie straciłam, ale niestety branża w której pracuję jest specyficzna. Marketing przy kryzysie dostaje zawsze pierwszy i to odczułam na sobie. ALE: Ograniczyłam wydatki, nie kupiłam w tym roku nic poza 3 parami butów (wymieniłam rozpadające się ulubione buty na nowe) oraz dres sztuk jeden, opracowałam dobry budżet, i sprzedałam mnóstwo zalegających rzeczy co pozwoliło mi na sfinansowanie wakacji. Na plus: Dobry budżet i kontrola wydatków to zdecydowanie pozytywny nawyk.
Czułam się w tym roku bardzo samotna, zwłaszcza w chwilach zamknięcia na kwarantannie i w trakcie przechodzenia COVID, tak zwyczajnie fizycznie, izolacja ma na mnie zdecydowanie negatywny wpływ ALE: Odczułam też co znaczy mieć wokoło siebie ludzi którzy się o mnie troszczą! Na plus: Mam mega cudnych przyjaciół i rodzinę. Nie boję się prosić o pomoc bo wiem, że ją otrzymam.
Nie załam egzaminu na prawko, nakręciłam się i za ambitnie do tego podeszłam więc nerwy mnie zeżarły. ALE: Poćwiczę więcej i w 2021 dorobię się tego dokumentu, co muszę przyznać z góry zakładałam (nadmierna ambicja czasem prowadzi mnie na manowce).
Odwołałam kilka dawno zaplanowanych wyjazdów. ALE: Będą inne!
Rodzinna przypadłość jaką bywa migrena niestety została na dobre. I tu nie ma „ale” nie lubię tego stanu i już.
Pandemia zakończyła kilka dziwnych relacji czy związków z ludźmi którzy widać pojawili się na chwilę w moim życiu. ALE: Dzięki temu, że coś się skończyło, coś innego się narodziło, albo rozwinęło się dużo bardziej.
Dziwne to, ale wygląda na to że mój 2020 był nomen omen „pozytywny” 😛 zafundował mi przymusowe uziemienie, ale dzięki pandemii i jej skutkom miałam czas i przestrzeń do przemyśleń, uporządkowania pewnych rzeczy, odczuwania wdzięczności i docenienia tego co mam. A co wcale nie jest takie oczywiste: jak banda przyjaciół i rodziny którzy ten dziwny czas przeżyli razem ze mną i mogą dziś przywitać kolejny Nowy Rok, czy tak prozaicznie, jak dach nad głową, pełna lodówka lub ciepła woda w kranie (albo to, że ten kran mam!)
Kończmy więc ten Stary z nadzieją, że Nowy będzie raczej wygaszał to co poprzednik rozbujał. Niech 2021 w niczym się nie wyróżnia, a już najlepiej niech nie przebija osiągnięć poprzednika, by w historii nie zapisał się wcale, a jeśli musi to jedynie pozytywnie.
Wypiję dziś za wasze zdrowie, za waszą siłę i spokój. Za waszych bliskich, by byli wsparciem, by byli otwarci i potrafili czasem po prostu milczeć razem z wami. Szczęśliwego Nowego Roku!
Wygonili mnie na urlop. Któż to widział, by przechodzić na kolejny rok kalendarzowy mając piętnaście dni wolnych do wykorzystania (ja wiem… co to jest piętnaście dni? znam takich którzy pod sześćdziesiąt dochodzili, ale ja zawsze miałam problemy z wyskrobaniem nawet kilku dni na okolice końca roku.. dlatego piętnaście to dla mnie szaleństwo). Firmowy system zgadza się na przeniesienie maksymalnie pięciu. Spędzam więc prawie cały grudzień na urlopie, czy odpoczywam? No … nie ma bata.
W domu rodzinnym się nie odpoczywa, tu zawsze jest coś do zrobienia. Okazuje się, że wykonanie dziennej normy 10 000 kroków jest możliwe nawet bez wychodzenia do ogrodu. Doliczyłam się 47 schodów, co przy wytyczeniu odpowiedniej trasy daje niezły trening cardio.
Nie jestem i nigdy nie byłam zwolennikiem posiadania domu, cenię sobie nade wszystko ciepło płynące z grzejników które według własnego widzimisię mogę zakręcić, a w mieszkaniu dalej będzie przyjemne 19 stopni Celsjusza. Nigdzie nie wyrośnie mi mlecz albo inne zielone, no chyba że w którymś z 4 posiadanych kwiatków (a one i tak nieustannie żyją w zagrożeniu suszy więc gdyby coś by im w doniczce wyskoczyło to same sobie ten problem rozwiążą), woda w kranie będzie ciepła bo nie muszę się martwić o termę. No i metraż jest na tyle mały, że omiatanie zajmuje raptem kilka godzin – a nie dni.
Spędzam więc przymusowy urlop w miejscu do wypoczynku dla mnie absolutnie nie przystosowanym, i do tego w okresie zimowym, nie dzieje się tu nic wartego uwagi. Nawet window shopping nie ma gdzie zrobić, bo do Biedronki to każdego wpuszczają… i w sumie to stać mnie nawet na codzienne wizyty w tejże chociaż po jedną mandarynkę. A jak się dobrze zakręcę przy drodze powrotnej robiąc obchód miasta to mam zagospodarowaną godzinę. Ale co z resztą doby? Ile można spać, sprzątać czy gotować? Nawet szturchać rzeczy patykiem nie da rady długo bo się nudzi a poza tym ręka się męczy. Na jadące pociągi nie popatrzę bo najbliższa stacja PKP w Garwolinie czyli jakieś 30 kilometrów stąd.
Lubię grać ludziom na nerwach, ale tu nie dysponuję odpowiednimi obiektami do ćwiczeń a mama i tak już ma na głowie swoje, więc staram się przy niej tylko gwizdać jakieś proste melodie bez odpalania od razu całej orkiestry symfonicznej. Ćwiczę się w opanowaniu powtarzając jakieś mantry, o kwiecie lotosu na wzburzonych falach oceanu. Polska służba zdrowia jak się okazuje dba o mój stan psychiczny – robi wszystko co może bym nie schodziła z poziomu permanentnej wścieklicy. Ale o przyczynie tego stanu opowiem być może innym razem bo wpis należało by mocno ocenzurować.
Jestem na urlopie od trzech dni (w Żelechowie już od ponad tygodnia) i serdecznie mam dość, poprzedni tydzień fakt, że z domu ale jednak przepracowałam. Potrzebuję pilnie jakiegoś pomysłu na wyłączenie myśli, ale takiego który nie skończy się leczeniem kilkudniowego kaca. Co robią dzieci jak się nudzą? Zapomniałam spakować konsolę na ten wyjazd, kasztanów już nigdzie nie ma, więc nie powołam do życia świadków mojej moralnej i fizycznej degrengolady. Monopol nie posiada opcji gry single player, multiplayera w postaci dodatkowej osobowości nie posiadam, a puzzle ułożyłam już wszystkie. Animacji potrzebuję… albo nich mi ktoś po prostu już zrobi tego drinka…