Zastanawia mnie, od jakiegoś już czasu dziwny mechanizm który w sobie wytworzyłam. Gdy tylko mam chwilę na zwolnienie tempa dociera do mnie, że po raz kolejny wpadłam w mój stały schemat – gdy coś w moim życiu wymaga ode mnie odrobiny, albo od groma pracy nagle przestaje mnie interesować cel do którego powinnam dążyć. Zmieniam zainteresowania podświadomie zdając sobie sprawę z tego, że by dojść do zadowalających efektów trzeba: a. przyswoić teorię, b. opanować podstawy c. praktykować (bo doskonale wiemy, że wiedza nieużywana zanika) a czasem i d. odpowiedniego nakładu finansowego.
No i mamy to. Unikanie wysiłku jako kolejny fakultet do mojego magisterium z lenistwa. W tym jak się okazuje mam nieprawdopodobną wręcz praktykę! Czasem pomysły poddaję na początku, nie wkładając w to żadnego wysiłku – jak powrót do języka rosyjskiego, albo na chwilę przed końcem gdy metę mam na wyciągniecie ręki, tak jak by nie interesował mnie finisz albo to, co po finale ma nastąpić jak w wypadku nie stawienia się na praktyczny egzamin na prawo jazdy. Ależ ja jestem zdolna! Potrafię sobie to wszystko racjonalnie wyjaśnić: bo brak czasu, bo inne zobowiązania, bo kolejka za długa, bo muszę posprzątać i zrobić pranie, bo za dużo mnie to będzie kosztowało, bo się rozleniwię wożąc tyłek po mieście moim nowym VW Polo z 2000 roku bez klimatyzacji…
Najśmieszniejsze a może i najbardziej tragiczne jest to, jak bardzo unikam kontaktów z NFZ. Potrafię sobie wszystko wytłumaczyć i przeczekać, jak już mocno boli zgłosić się do mojej mamy szamanki po specjalną herbatkę albo zioła, czy odwiedzić mojego dilera (konsultującego moje przypadki z dr. Google) z apteczką tak dużą, że przeniesienie jej sprawia problem. I tylko gdy już naprawdę wiem, że nie ogarnę się sama (czytaj ketonal się skończy), wtedy oczywiście informując wszystkich zainteresowanych i tych nie, wbijam na przychodnię w celu rejestracji przypadku mojego. A przecież gdybym tylko zareagowała na początku… ile bólu bym sobie zaoszczędziła.
Jakie wnioski mogę wyciągnąć z mojego dotychczasowego postępowania oraz jaki to ma związek z pierogami ? Ano taki, że nic ale to nic nie przychodzi od razu, że wszystko wymaga od nas pracy, a już coś co jest w życiu najważniejsze choćby budowanie relacji miedzy-ludzkich wymaga jej od groma. Jak pierogi lepione przez moją mamę, by były takie jakie lubię potrzeba czasu na przygotowanie farszu, zagniecenie ciasta, lepienie i gotowanie. Kilka dni pracy, a znikają w mgnieniu oka.
Ciekawe czy doceniania przeze mnie chwila z pierogami od mojej mamy może być podobna na przykład do zdania egzaminu na prawo jazdy albo przebiegnięcia maratonu ?