Czacza

Zapodziałam gdzieś element napędzający moje życie. Od kilku ładnych miesięcy funkcjonuję, jakby na autopilocie. Czas nieubłaganie przecieka mi przez palce, i zaczynam szukać sztucznych wypełniaczy mojej egzystencji, Netflix zastąpił mi rozmowy z ludźmi, czytanie książek służy mi jako wymówka od wyjścia na kawę czy w ogóle, wyjścia z domu. Zniechęcenie, wkrada się powoli w moją codzienność.

Nie wiem, co może być przyczyną tego stanu. Z dużą dozą pewności, mogę jedynie przyjąć, że ta „choroba” pojawiła się jesienią ubiegłego roku. Przez zimę, stan w którym się znalazłam, tłumaczyłam sobie brakiem słońca. Czekałam z utęsknieniem na urlop, który minął za szybko, i nie przyniósł spodziewanej poprawy. Trochę przymusowe uziemienie, też nie pomogło. Wiosna zawitała w pełni, a ja nie zmieniłam nic, dalej funkcjonuję tak, jak do tej pory, tyle tylko że przy wyłącznym świetle. Miałam nadzieję na zmianę, czas Wielkiego Postu sprzyja postanowieniom, a moje były ambitne … tylko że, znowu nic z nich nie wyszło. Poddałam się, po niecałych dwóch tygodniach, i nie miałam siły na kolejną próbę.

Zgubiłam radość, a do tego Bazylia mi padła (odczekała skubana dwa dni, po tym jak o niej napisałam, by jednocześnie uschnąć i zgnić). Funkcjonuję w miarę normalnie, poza tym że warczę na ludzi i się awanturuję, tracę szybko cierpliwość i nie mam zupełnie ochoty, na tłumaczenie przyczyn tego stanu. A już do szewskiej pasji doprowadza mnie pytanie – czy wszytko jest OK?

Dziś zadzwoniła do mnie mama, z lekkim wyrzutem że, znowu jej nie powiedziałam, o mojej kolejnej podróży.

JA: ale po czym wnosisz ?? jestem rekonwalescentem, nigdzie się nie ruszam.

MAMA: no przecież wysłałaś mi pocztówkę!

JA: a skąd!

MAMA: no jak skąd, z Gruzji!

A chwilę poźniej mój brat, zadał mi to samo pytanie.

Zdaje się że, moja radość postanowiła zostać na urlopie chwilę dłużej, takie conajmniej pół roku, by wrócić do mnie na kawału laminowanego kartonu z gruzińskim znaczkiem. I wcale się jej nie dziwię, tydzień to zdecydowanie za mało na poznanie Gruzji, posmakowanie jej i odkrycie. Każdy toast wzniesiony Czaczą, i całus chinkali, każdy odwiedzony monastyr pozostawił po sobie niezapomniane wrażenie. Co to była za podróż! A jacy świetni współtowarzysze dzielili ze mną tę przygodę 🙂

Tbilisi nocą
Jaskinia Prometeusza
Kutaisi

Liczę na to że, radość zostanie teraz na dłużej, i może zechce wybrać się ze mną w kolejną wyprawę?

Bazylia

Przymusowe uziemienie sprzyja rozmyślaniu. Więc od prawie już trzech tygodni, z lewą nogą wygodnie opartą o stolik do kawy, praktykuję tę formę spędzania czasu. Skręciłam kostkę oddając się radośnie uprawianiu snowboardu (nie mam pojęcia jak do tego doszło, bo jednak te buty pancerne są), a po tygodniu do kontuzji kostki, doszła inna i skutecznie mnie unieruchomiła.

Nie umiem w cierpliwość. Nie potrafię czekać, chcę wszystko mieć od razu. A przecież doskonale wiem, że na dobre rzeczy trzeba czasu. By cieszyć się pięknem kwiatów, potrzeba zapewnić im odpowiednie warunki, dawkować wodę, odżywkę a przede wszystkim dać im przestrzeń. Ja niestety swoje trzymam twardą ręką – topię albo zasuszam, dlatego nie rosną ani nie kwitną. W oczekiwaniu na zdrowie siedzę więc na kanapie, zastanawiam się kiedy ostatnio je nawodniłam i czy przypadkiem nie potrzebują wody. Nikt przecież nie mówił, że będzie łatwo.

Po pierwszym tygodniu rekonwalescencji (i najgorszym przeziębieniu od lat) stwierdziłam, że wszystko idzie ku lepszemu i pomimo odczuwalnego bólu mogę spokojnie wrócić do pracy, ignorując zupełnie zalecenia jakiegoś francuskiego lekarza. Zalecenia, z perspektywy czasu brzmiały zupełnie rozsnądnie, bym przez dwa tygodnie oszczędzała nadwyrężony staw skokowy. Wróciłam, i z marszu wrzuciłam najwyższy bieg. A po dwóch dniach kolano dołączyło do imprezy rozkręconej przez kostkę.

Cierpliwości więc uczę się na błędach, swoich. Dobre rady życzliwych mi ludzi, trafiają w pustkę i tam sobie układają własne życie. Ja wiem lepiej. Niestety, należę do tych osób które najpierw działają, a dopiero potem myślą nad ogarnięciem pożogi. Tym razem ceną za brak cierpliwości, była prywatna wizyta u ortopedy, rentgen i USG, nowy zestaw prochów oraz czas który mogła bym poświęcić na coś pożytecznego. Jak choćby sadzenie marchewki.

Czy wyciągnę z tego naukę na przyszłość? Całkiem to możliwe. Gdy w dzieciństwie uległam wypadkowi w który zaangażowała się moja prawa kostka, nauczyłam się śmigać, raczkując z prawą zagipsowaną nogą w górze. Na razie jednak, oddaję się nadrabianiu zaległości w literaturze i pochłaniam kolejne powieści Murakamiego, ratuję bazylię przed uschnięciem (albo i utopieniem) i może zmierzę się z traumą z dzieciństwa, w postaci Buki, tej od Muminków.

ogarnęła mnie poranna moc twórcza, a zatopiona i jednocześnie usychająca bazylia wyglada zza kubka z herbatą