Banialuki

Och jak ja sobie nawyobrażałam i nawymyślałam nie wiem czego, a teraz pogrążam się w zniesmaczeniu, zawodzie i trochę smutku, bo sezon finałowy do tej pory prawie najlepszego serialu, od kiedy je kręcą (imho zaraz za dr. WHO) nie spełnił moich oczekiwań. 

Co poniedziałek od kiedy tylko doszło do premiery finałowego sezonu, nie zaglądałam do Internetów, nie odwiedzałam kwejka i siedziałam ze słuchawkami na uszach, by przypadkiem ktoś mi nie sprzedał przedwcześnie fabuły najnowszego odcinka. A znam takich którzy z samego poniedziałkowego rana, jeszcze przed wyjściem do pracy zasiadali do Gry o Tron. 

Jak to się wszystko cudownie, niemalże epicko zaczęło, te ponad już 7 lat temu, jak z Hiszpańską inkwizycją – nikt, a przynajmniej niewielu spodziewało się takiego obrotu spraw. Z zapartym tchem śledząc rozwój ulubionej postaci, pożogę i nie jedną masakrę czy śmierć wydawało by się kolejnego, głównego bohatera. Tyle pracy, tyle wysiłku, wyobraźnia Georga R.R. Martina naprawdę wznosiła się na wyżyny (IMHO przesadzał z ilością pobocznych wątków). Trzeba to przyznać, twórcy serialu zrobili naprawdę dobą robotę przy produkcji, scenografii i efektach które momentami osiągały szczyty możliwości technicznych naszych czasów. No bo przecież, gdzie znaleźli by trzy żywe smoki i w dodatku pasujące do książkowego opisu? Pierwszy sezon nie brał jeńców, był tak dobry, że po śmierci Edda Starka zaprzestałam na długie lata śledzenia tego szaleństwa. Trochę to dla mnie było za dużo. 

Z każdym kolejnym sezonem jednak, coraz więcej i więcej znajomych wkręcało się w to szaleństwo, dyskutowało nad możliwymi wątkami, rozwojem sytuacji czy postępowania jakiejś postaci (zwłaszcza gdy skończyły się materiały źródłowe) a ja, nie chcą wypaść z niejednej dysputy przy okazji towarzyskich spotkań, zmuszona byłam do nadrobienia zaległości, by po kilku tygodniach stwierdzić, że owszem, jestem fanem albo i wyznawcą :). A teraz? Jak mam żyć? Bo tego co zrobili przecież nie zmienią i zrealizują tego od nowa… musimy więc żyć z tym, co zobaczyliśmy. Wieczorem położyć się spać, a rano iść do pracy, czy do innego kieratu w jakim żyjemy. Może poszukać jakiejś nowej rozrywki.

Często jako dzieciak, gdy oglądałam coś w TV słyszałam od ojca „co za banialuki oglądasz, wyłącz to”, tak właściwie nie pamiętam by oglądał coś innego poza Familiadą, Teleexpressem, piłką nożną czy innymi skokami. Prawdziwy był z niego znawca tematu, jak każdy niedzielny kibic zęby na trenerce zjadł i lubił sobie pokomentować ;P. Ależ się pewnego razu ucieszyłam, gdy na którymś z kanałów w porannym paśmie dla dzieci pojawiła się kreskówka, o swojsko brzmiącej nazwie. Zrobiło się ciekawie gdy na pytanie co oglądam, odpowiadałam zgodnie z prawdą – Banialuki. Bo chcę się w końcu dowiedzieć co to są, te banialuki, o których tyle słyszę…    

Co one mają wspólnego z GOT? Ano dla wielu pewnie serial to po prostu serial, takie właściwie nic nieznaczące banialuki, obejrzane i zapomniane, chwila rozrywki, ale ja dziś sobie uświadomiłam, że ten serial to w sumie trochę przypomina moje życie. Bo przecież ono tak właśnie wygląda! Zaczynam coś nowego, jakiś kolejny etap, pozwalam się rozwinąć sytuacji by na koniec koncertowo (chciałam napisać spieprzyć, bo pasuje idealnie ze swoim wdziękiem, ale obiecałam sobie nie iść na łatwiznę) obrócić to w niwecz i/lub perzynę, spartaczyć, zdemolować, rozwalić zburzyć i unicestwić. Ha! Tak właśnie, zostawić po sobie pożogę podejmując jedną lub wiele głupich i nieprzemyślanych decyzji.

A potem trzeba wstać by wybrać Króla, do ręki wziąć miotłę i zamieść pył, nakarmić potrzebujących, odbudować mury i flotę. Budować nowe życie, czerpiąc z doświadczeń poprzedniego, za dewizę mając jedynie „you know nothing John Snow”.

wydaje się że, właśnie tyle wiem o życiu

Łacina

Zaczynam rozumieć dlaczego wszyscy ci youtuberzy, influencerzy, blogerzy, wszelkiej maści celebryci, nie podróżują lekko, i zawsze mają ze sobą swoje narzędzia pracy. Sprawa ewidentnie nie dotyczy tych od IG, telefon na prawie każdy.

Planując zwiedzanie Budapesztu, w ten jakże długi i mokry majowy weekend, nawet przez chwilę nie pomyślałam o zabraniu ze sobą laptopa. Mocno tego pożałowałam, ponieważ niedzielny poranek sprzyjał pisaniu. Potrzeba była tak duża, że w pierwszym napotkanym sklepie z suvenirami, kupiłam notatnik, długopis, pół kilo papryki w proszku, i parasolkę.

Miałam natchnienie, a ono nie dało czekać, w głos zasady: zrób to teraz albo za rogiem zapomnisz, co chciałaś napisać. Czułam się prawie jak uczeń, pisałam, bo wewnętrzny przymus mnie do tego ponaglał, nie pamiętam nawet bym w szkole popełniła jakiekolwiek wypracowanie z własnej woli 🙂 a tu proszę, drukowałam jakby świat się miał skończyć. Trochę to było surrealistyczne, na około mnie, pochyleni nad filiżanką kawy wysyłali maile, czy inne snapy, a ja zapełniałam kartki notatnika w linię, czarnym długopisem w kryształkiem svarovskiego. Pełen oldschool z odrobiną romantyzmu.

Budapeszt może się podobać, zastanawiałam się, co takiego zachwycającego jest w tym mieście, jak wypadnie na tle ulubionego Rzymu? Stolica Węgier wydała mi się takim miejscem w którym czułam się dobrze, jak na spotkaniu z dawno nie widzianym znajomym. Przez dwa dni spaliłam twarz na czerwono, przemieszczając się po mieście i chłonąc jego klimat, poznając jego historię, kulturę i sympatycznych mieszkańców, by na koniec wizyty, kryjąc się przed deszczem zasiadać w coraz to napotkanych kawiarniach i pubach. Lubię siąść sobie w kącie, na ławce pod kwitnącym kasztanem i obserwować mijających mnie ludzi. To mój ulubiony sposób na zwiedzanie, staram się zawsze znaleźć na tę przyjemność chwilę, lub cały dzień.

Przez te 4 dni majowego weekendu, nie udało mi się zobaczyć najważniejszych atrakcji jakie oferowało mi miasto, i nawet nie miałam takiego zamiaru, nie lubię z wywieszonym językiem biegać i odhaczać z listy wszystkie polecane w przewodnikach miejsca. Nie byłam na wyspie Małgorzaty, nie weszłam na wzgórze Gellerta, nie widziałam panoramy miasta nocą, nie byłam w żadnej z łaźni ani nie sprobowałam gulaszu czy palinki. Odpuściłam to wszystko, by bez pośpiechu czy konkretnego planu włóczyć się i oglądać, przysiąść na kawę, uśmiechnąć się i pozwolić sobie działać własnym tempem.

Odkryłam za to, przyczynę irytacji w jaką ostatnio często udaje mi się wpadać. Zabawne że, ten sam czynnik potrafi wywołać u mnie stan niesamowitej radości jak i irytacji. Parafrazując króla Juliana: wszystkiemu winne są człowieki, bo jak się okazuje, moja tolerancja ma swoje granice. Lubię gdy ludzie żyją obok, i bywam towarzyska, ale są takie dni, że zamykam się w domu na cały dzień i robię sobie od nich detoks.

Samotnie więc wybrałam się na niedzielną Eucharystię, Znalazłam nawet polską parafię, ale niestety dotarcie na czas uniemożliwił mi Budapesztański transport publiczny. Moknąc na przystanku zdecydowałam się na odwiedzenie Bazyliki św. Stefana (pierwszego Węgierskiego króla) i trafiłam na mszę odprawianą po łacinie, a ponieważ sprawował ją biskup, miała ona należny ceremoniał. I był tam też chór… Nie wiem czy dane wam było uczestnictwo w mszy z taką oprawą (czy słyszeliście kiedyś chorał gregoriański?) ale teraz, po upływie jakiegoś czasu i powrotu do domu, dalej brakuje mi słów, bym mogła opisać jakie wrażenie wywarła na mnie ta Eucharystia i ten śpiew. Samo uczestnictwo we mszy jest dla mnie bardzo ważne, ale rzadko zdarza mi się z tego powodu zaniemówić. Mój ówczesny stan mogę jedynie porównać do pocałunku, tego pierwszego gdy serce wyrywa się z piersi, a nogi są miękkie jak z waty.

Wniosek pojawił się sam, a mianowicie za dużo jest w moim życiu podwórkowej łaciny, za mało kultury wypowiedzi, powściągliwości i milczenia. Świadoma jestem, tego jak bardzo ubogi jest mój zasób słów, jak często dla podkreślenia swojego stanu emocjonalnego, używam jednej z miliona wersji potocznego określenia kobiety prowadzącej rozwiązły tryb życia. Z tego miejsca, przepraszam was za mój sposób wypowiadania się wiem, że bywa niepohamowany zwłaszcza gdy się czymś emocjonuję. Nie chcę tego, ale wiem też, że obłudne było by zapewnienie o natychmiastowej zmianie, skoro od trzydziestu ponad lat korzystam z zasobów tej łaciny.

A co jeśli dana jest nam ograniczona ilość słów które możemy wypowiedzieć? Jeśli każde okropne i raniące słowo które opuszcza nasze usta, zmniejsza ten zasób, w tempie geometrycznym? A każdy epitet, jeszcze ten i tak marny zasób ogranicza? Cenię sobie coraz bardziej ciszę, a wypowiedzi udzielam wpierw zapytana. Wybieram milczenie zamiast bezsensownego wyrzucania z siebie, nikomu nieprzydatnych zlepków słów. Wyższą nauką jazdy jest trzymanie w towarzystwie ust zamkniętych na kłódkę, a oznaką trwałej i wartościowej relacji, wspólne milczenie bez poczucia niezręczności. Silentium est aureum, i do takiego bogactwa obecnie dążę.

Metro
kościół Macieja
panorama Pesztu
nie wiem co, ale ładne 🙂
Baszta Rybacka