Chciałam napisać coś o zbliżającej się dużymi krokami jesieni, ale ona na dobre już zadomowiła się w krajobrazie. Plizga złem. Zdążyłam już zmienić okrycie nocne – z koca na pełnoprawną kołdrę, bo zdarzyło mi się juz przemarznąć i dorobić się przeziębienia. Lubie to, lubię jesień, to zaraz po zimie moja ulubiona pora roku. Mam już powód do noszenia jeansowej kurtki i szalika, wyciągam ulubione bluzy i długie spodnie. Staram się jak najwięcej czasu spędzać na dworze, słońce nie jest już moim wrogiem. Mogę do woli syntezować witaminę D.
Jesienią najbardziej lubię podróżować, można zdecydowanie efektowniej wykorzystać dzień, nie chowając się non stop przed palącym słońcem i upał zdecydowanie mniej dokucza. I oczywiście najważniejszy aspekt – wszyscy już wrócili do szkoły czy na studia. Dzieci na placu zabaw jest już zdecydowanie mniej, pod oknem spokojniej. Kolejki w muzeach mniejsze lub nieobecne, szlaki górskie puste tak jak zatoka Pucka – wyludniona. Sezon w wielu miejscach dobiega końca. I właśnie wtedy do akcji wkraczam ja. Nawet ulubione trampy nie odparzają mi już stóp. Pogoda sprzyja wędrowaniu, czy przyjemnej jeździe na rowerze.
Końcówka tegorocznego sezonu letniego w moim wykonaniu jest intensywna ledwo wróciłam ze Lwowa (krótka fotorelacja okrasi ten post), za chwilę zmieniam pracę, a zaraz po tym jadę na tygodniowy wypad do Izraela, potem Serce Dawida i Umiłowani w Krakowie. Praktycznie cały czas jestem w rozjazdach, dlatego plany na spokojny weekend dla relaksu musiałam odłożyć na listopad. Nie żebym miała się skarżyć, lubię tak wypełniony kalendarz. Każda, ale to absolutnie każda wyprawa, to też czas na spotkanie z różnymi ludźmi, sympatycznymi. Takimi którzy z jakiegoś powodu znaleźli się w moim życiu. Sprzyja to budowaniu relacji, no i pozwala poznać lepiej drugiego człowieka. Wspólne podróżowanie bywa stresujące i wtedy właśnie można się przekonać co w nas siedzi.
Dużo się u mnie dzieje, czas nie płynie powoli, on zasuwa jak Struś Pędziwiatr, a ja czuje się wtedy zupełnie jak Kojot Wiluś, na którego za chwilę spadnie imadło. Wtedy chciałabym wejść w posiadanie kontroli nad czasem, mieć możliwość wydłużenia chwili szczęścia, by się nią nacieszyć do woli. Wcale nie musi to być coś niesamowitego, równie przyjemne co podróże jest jedzenie kiszonych ogórków produkcji mojej rodzicielki. Albo zapiekanka z ziemniaków i do tego kiszone ogórki, rewelacyjnie jesienią wchodzi też pieczone jabłko z cynamonem i rodzynkami. Co kto lubi. Równie dobrze sprawdza się kubek gorącej herbaty z cytryną, koc i dobry film.
Dlatego uważam że w życiu najważniejsze jest mieć chudą rękę. Tak by zmieściła się do słoja z ogórkami.