Przeglądając oferty na aliexpress w poszukiwaniu organizera na piloty i ładowarki (takiego do umieszczenia na oparciu kanapy) stwierdzam, że nabycie umiejętności szycia na maszynie to jednak jest dobry pomysł, zamiast kupić mogłabym uszyć go sama – dokładnie taki jakiego potrzebuję. Umieściłam więc ten organizer na liście „rzeczy do nabycia” (nie lubię jak mi się kable od ładowarek wszelakich walają po podłodze) razem z kursem kroju i szycia o którym od dawna myślę. Ale zanim zacznę realizować te plany, poddam je weryfikacji – w ciągu najbliższych kilku miesięcy muszę je wpisać conajmniej 5 razy na listę zakupową wraz z rozsądnym uzasadnieniem potrzeby, bym przeszła do ich finalizowania. Taki mam właśnie lajfhak na swój mózg i jego potrzebę posiadania rzeczy.
Wiecie już, że z powodów tego przebywania w domu edukuję się, słucham podcastów, oglądam TED Talks , czytam i wprowadzam w życie/testuję dzięki temu różne idee. Jedną z nich właśnie jest powyżej opisany sposób na weryfikację moich potrzeb czy raczej zachcianek, zanim radośnie przejdę do ich spełniania. Do tej pory, jak coś wpadło do głowy to w zazwyczaj krótkim, lub bardzo krótkim czasie dochodziło do realizacji pomysłu. Nawet zakup mieszkania zajął mi licząc od momentu podjęcia decyzji, że szukam – do odebrania kluczy max 3 miesiące. I o ile to była bardzo dobra decyzja z perspektywy czasu stwierdzając, to mam niestety na koncie dużo takich których nie mogę w żaden sposób uzasadnić, jak skromna ale jednak kolekcja winyli i jednocześnie brak adaptera!
Mam chyba osobowość sroki, bo zawsze gdy widzę coś co jest ładne i najlepiej błyszczące albo mam na to w domu na półce odpowiednie miejsce od razu musi być moje. Tracę zupełnie rozsądek i zawsze znajdę dobre wytłumaczenie dla dokonanego zakupu. Oczywiście nie zawsze nabyta rzecz okazuje się zbędnym bibelotem, ale zadziwiająco duża ich cześć po rozpakowaniu ląduje gdzieś upchnięta i jedynym przeznaczeniem tego „dobra nabytego” jest zbieranie kurzu. W perspektywie kilku lat zaowocowało brakiem przestrzeni do życia i zaczęło mnie wreszcie uwierać to, że nowo kupiony przedmiot lądował na podłodze w sypialni i potrafił tam trochę przeleżeć zanim zdecydowałam się na znalezienie mu odpowiedniego miejsca.
Weźmy na przykład taki zwykły pojemnik na żywność, niby nic szczególnego – pojemnik z niebieską pokrywką jakich wiele, ale był on idealny wg. moich standardów i gdy pewnego dnia zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach, potrafiłam całej rodzinie i znajomym do każdej szafki zajrzeć w jego poszukiwaniu. Akcja ratunkowa zaginionego pojemnika trwała ponad miesiąc, i znalazłam skubańca u mamy w zamrażalniku z jakimś badziewiem w środku. Po czym kilka dni poźniej wsadziłam go do mikrofali i pokrywka straciła swój oryginalny kształt… ale dalej go mam i używam. Powinnam go jednak wyrzucić, bo to zakrycie lekko się jednak nadtopiło, i wygląda na skarb znaleziony na śmietniku. Mam swoje ulubione rzeczy, ale też czasem czuję do niektórych jakby obowiązek posiadania.. jak na przykład wałek. Wiem, że butelka po winie nada się równie dobrze do wypłaszczenia ciasta na wielkanocny mazurek, ale mam przecież wałek – bo gospodarstwo domowe, bez wałka nie ma racji bytu! Kolejnym przykładem są piękne skórzane klasyczne botki, kupione lata temu w Londynie i które założyłam raz bo są koszmarnie niewygodne… ale ciągle je mam.
Niestety przywiązuję się emocjonalnie do wszystkiego co posiadam, może nawet nie do konkretnego przedmiotu jako takiego i wartości jaką sobą przedstawia ale bardziej, co ciekawe do tego gdzie się znajduje, i czy to konkretne miejsce które mu wybrałam jest dla niego odpowiednie. Na przykład kolekcja płyt: albo zniknie zupełnie, albo na amen będzie znajdowała się w jednym przeznaczonym dla niej miejscu. Myślę, że czasem ta świadomość posiadania, przybiera z mojej strony formę dziwnego kultu. Lubię mieć poczucie, że coś mam nawet jeśli tego nigdy nie użyłam – mam tak na wszelki wypadek. Czasem wyciągnę z szafki popatrzę i schowam, bo jeszcze się zniszczy czy coś…. a też gdy coś ulegnie zniszczeniu, kupuję identyczną rzecz – jak kolejna już czwarta para czerwonych conversów.
Usłyszałam ostatnio zdanie które mnie naprawdę mocno poruszyło, „kochaj ludzi, używaj rzeczy … w drugą stronę to nie działa”, od kiedy dotarło do mnie moje niezdrowe przywiązywanie się do przedmiotów, i od kiedy zaczęłam szerzej patrzeć na swoje życie i absolutnie się z tym zgadzam. Przedmioty, dobra które mamy są po to by je używać, a to że się niszczą to przecież naturalna kolej rzeczy, coś co należy przyjąć i zaakceptować. Dlatego używam, oddaję, sprzedaję lub wyrzucam coraz więcej rzeczy które posiadam, a te nigdy nie używane wchodzą wreszcie do użycia. Codziennie mam coraz mniej dupereli i z każdym wyniesionym z domu przedmiotem, czuję się coraz lepiej w mojej prywatnej przestrzeni. Nie oznacza to, że rozstanie się z czymś czy kimś jest proste – nigdy nie jest, ale idzie ku dobremu. Robię w swoim świecie miejsce dla ludzi.