Statystowałam

Druga tym razem przymusowa izolacja nie nakręciła mnie do działania tak jak działo się to w wydaniu marcowym. Po powrocie z Francji, dnia 15 marca 2020 r. na dosłownie godziny przed lockdowmem rodzina i znajomi wlepili mi czasowy zakaz kontaktu. Niby wszystko zostało przekazane w formie żartu, lekkiej kąśliwej uwagi …. ale ja to pamiętam. Uczucie towarzyszące usłyszanym słowom, zostało zakodowane w mojej głowie wraz z tym co pomyślałam o panikarzach wieszczących szybką wojskową blokadę Warszawy. Z rozrzewnieniem wspominam o tych dziesiątkach wiadomości od znajomych i rodziny, zamartwiających się o mój powrót do domu z linii frontu. I ta cisza w autokarze, gdy ludzik michelina sprawdzał wszystkim urlopowiczom temperaturę. Podchodziłam wtedy do sytuacji z ostrożną ciekawością oraz minimalną dozą obaw, bo jednak półki z papierem w Rossmannie świeciły pustkami o czym donosili życzliwi.

Co to były za czasy 🙂 jak cudowną sprawą było życie chodźmy przez tydzień od problemów związanych z ogólnym brakiem papieru toaletowego… Podoba mi się i ostatnio często cytuje złapaną w internetach sentencję „kto w Polsce mieszka, w cyrku się nie śmieje” jako komentarz do dziejących się w kraju rzeczy. Nie wiem kto jest autorem ale, jakież to trafne spostrzeżenie. Obje moje kwarantanny zbiegały się w czasie z „narodową” czy też zwykłym wiosennym zamknięciem gospodarki. A pomiędzy marcem a listopadem nie działo się przecież zupełnie nic, o czym warto by dziś pamiętać, władza głosiła zwycięstwo w walce z wirusem, a za znaną celebrytką ” w szpitalach leżeli statyści”. Więc oto zbliżamy się do końca roku, a 17 listopada minął dokładnie rok od odnotowania pierwszego przypadku wirusa SARS-CoV-2 a my jesteśmy w głębokiej ***** a o tym jak ona jest głęboka można sprawdzić na www.dupometr.pl ;P

Osiem miesięcy po pierwszej kwarantannie trafiłam na kolejną, tym razem mając namacalny powód w postaci podłego samopoczucia i sensacji żołądkowo-jelitowych wraz z niemalże migrenowym ponad tygodniowym bólem głowy. Gdy otrzymałam informację, że podejrzewany pacjent zero zdał test, dotarło do mojego mózgu co może być przyczyną tego stanu. Początkowo tłumaczyłam to wszystko co się ze mną działo jakimś rotawirusem albo zatruciem pokarmowym, z tym że te opcje nie trwają dłużej niż 2-3 dni… Ziarno niepewności więc zostało zasiane.

Następnie wpadłam w chwilowy stan w którym byłam przekonana, że sobie to wmawiam i moje objawy to zwykłe urojenia. Niestety z czasem szczodrzy pośrednicy w tym łańcuchu dostaw o numerze dwa i trzy stracili węch i smak. Przestałam się wtedy oszukiwać, i chodź mnie akurat ten objaw ominął, to wujek Google podpowiedział że mamy już siedem udokumentowanych zestawów efektów COVID-19 i mój jest na tej liście numerem szóstym. Wylosowałam co wylosowałam, mogłam trafić gorzej. Naprawdę o wiele gorzej.

Jakie z tego morał? Fartownie przeszłam tę choroby w sposób raczej skąpo-objawowy, ale i tak mnie to nie oszczędzało. Okazuje się że za „statystowanie” w tym filmie niestety nikt nie płaci, nie jest to fucha którą z ręką na sercu polecam każdemu, i naprawdę cieszę się, że miałam w domu zapas papieru toaletowego. Naprawdę doceniam zakupy przez internet które RSM od jakiegoś czasu ma w ofercie 😛

W ramach żartu chciałam nadmienić, że słuchanie muzyki w trakcie choroby było ostatnim o czym myślałam wiec nie wiem jak to odbierają ludzie leżący na szpitalnych oddziałach chorób zakaźnych. A już o tym jaki design posiada bielizna … uuuu najmniej ;D Cyrk. Cyrk przyjechał.

Dziennik czasu plagi. Dzień 1. Udało mi się zdobyć niezbędne do przeżycia mikstury.
Dziennik czasu plagi: Dzień 2. Umieram.
Stan podgorączkowy dla mnie jest tak normalny jak lepienie bałwana na Wielkanoc.
R.I.P. Termometr rtęciowy poległ przypadkiem w tej walce, na dzień przed podpisaniem traktatu pokojowego.
Dziennik czasu plagi: Dzień 3. Ugotowałam rosół. Ludzie mówią że pomaga na wszystko. Testowałam. Dalej mam wątpliwości.

Spokoju

Nie mam czasu, a może mam i tylko nie pozwalam sobie na marnowanie go na jakiekolwiek przemyślenia, bo wtedy przytłacza mnie świat. W sumie to nawet nie świat, ale cały ten cyrk zwany COVIDem i wszelkie poboczne historie wyciągane na światło dzienne z zimną kalkulacją. Nasi „przodownicy pracy” zachowują się tak jakby ostatnie pół roku się nie wydarzyło a wirus był nowością. Działają jak dzieci we mgle, nie analizując danych, a o wyciąganiu wniosków z tego co już za nami, też nie myślą tylko kalkulują. Do tego jeszcze w najgorszym za naszego życia kryzysie, dzielą nas jeszcze bardziej. Organizują sobie temat zastępczy, żeby było na co zwalić winę za upadek systemu zdrowia i niepowodzenie w próbie zwalczenia epidemii. Te „mądre głowy” już doskonale wiedzą, że na tym polu dali du** więc wynaleźli kozła ofiarnego, którym będą za chwilę uzasadniać swoje postępowanie wprowadzać coraz to nowe przepisy ograniczające obywateli… Mam odruch zwrotny na samą myśl o polityce, cyrki tam takie że ręce same opadają.

Opadają tak bardzo, że jedyne co mam ochotę zrobić to nigdy nie opuszczać swojego domu. Wiem że chodzenie po bagnach wciąga, a ja już zwyczajnie nie mam ochoty na babranie się w błocie. Cenię sobie uwolnienie od wpychania mi na siłę telewizyjno-politycznej papki, i nie godzę się na „jedną słuszną prawdę” no chyba, że informację poda Joe Monster… 😛 albo Plotek czy inny Pudelek który dostarcza mi raz na jakiś czas niezbędnego drenażu mózgu, to taki mój osobisty wentyl bezpieczeństwa. By nie zwariować.

Myślę, że w próbie odzyskania spokoju ducha od początku tej epidemii przeczytałam coś w okolicy setki książek, a do końca roku dodam do tego jeszcze kolejne. Nadrabiam w czasie tej pandemii w kulturę, bo tak bardzo odczuwam jej brak w międzyludzkich kontaktach. Nie rozumiem ludzi którzy zza bezpiecznego ekranu swojego monitora potrafią z perfidią życzyć komuś wszelkiego możliwego zła i wyzwać od najgorszych. Gdzie jest empatia, gdzie szacunek czy godność? Jak niewiele one już w dzisiejszym świecie znaczą. Nawet boję się sama mówić o tym powyższych przymiotach bo mam wrażenie, że już zostały one przejęte przez tych którzy do zgody i pokoju powinni nawoływać a przede wszystkim swoim życiem świadczyć o tychże. Tylko że wcale tego nie robią. Zatracamy się w walkach z szumnymi ideologiami, zapominając, że po drugiej stronie barykady stoi taki sam jak człowiek.

Kultury, kultury pragnę … obcowanie ze sztuką filmową czy literaturą jest obecnie jedynym możliwym oddechem od rzeczywistości. Mam co oczywiste kilka list z których odhaczam kolejne pozycje typu 100 najlepszych filmów http://pelnasala.pl/top-100/ czy książek https://www.theguardian.com/books/2019/sep/21/best-books-of-the-21st-century. I przy okazji tego nadrabiania a może też i zakupów na Amazonie dobrałam się do ich kilku oryginalnych produkcji. w tym wow jak bardzo dobrego Jacka Ryan na podstawie powieści Toma Clanc’ego. Ten siadł mi tak bardzo, że postanowiłam nadrobić braki w tej historii.

Znalazłam całkiem znośne zajęcie na kolejne co najmniej dwa miesiące… Tak bardzo cenię sobie teraz historie, które mają pozytywne zakończenie, w którym ludzie jednoczą się w walce przeciw złu, a wolność i poszanowanie jednostki coś jeszcze znaczy.

Wszystko to by znaleźć odrobinę wytchnienia od świata, i receptę na Diazepam.

Teraz

Wróciłam po przerwie spowodowanej wirusem na treningi, po trzech miesiącach kanapy, ewentualnego kardio i izolacji skład mojego ciała uległ zachwianiu. Czuję z tego powodu radość bo już pierwszych rozruchowych treningach w opustoszałej siłowni czuję zakwasy, a to zawsze dobrze rokuje. O normalności, ten tęskni po tobie.. I tak się zachłysnęłam tą wolnością, że zapomniałam o różnych innych sprawach i tak o… mamy połowę sierpnia, i koniec roku za pasem.

W międzyczasie zdarzyło się kilka dziwnych nieprzespanych nocy, spędzonych na podziwianiu gwiazd, pogaduchach i rozmyślaniu o przyszłości. Takie tam profilaktyczne badania, podejście do prawa jazdy nr 2. (zapisałam się już na egzamin dla mobilizacji) wykupiłam na pół roku dostęp do portalu internetowego z testami. Kupiłam oczywiście maxa przy czym klienci wybierali najcześciej opcję dwumiesięczną. Trzaskam te testy i pytania jak szalona, by po 2 tygodniach nauki uzyskać 97% skuteczność, a dostęp mam jeszcze na długie, długie miesiące. Liczę na to, że po zdanej teorii ogarnę szybko praktykę, czas jednak pokaże. A ponieważ zdolna jestem, to może na koniec przyszłego roku będę miała ten papier 😛

Przy okazji akcji ze zdobyciem uprawnień kategorii B, przekonałam się jak bardzo bywam asekuracyjna. Nie zrobię niczego spontanicznie, bez przyjrzenia się sprawie z każdej możliwej strony i analizy sytuacji. Nawet to co teoretycznie jest spontaniczne – szybko przechodzi w mojej głowie analizę. Bo czy dwa miesiące nauki przepisów nie wystarczy? Jak szaleć to szaleć, ambitnie kupię dostęp trzy razy dłuższy, będę przecież miała więcej czasu… Czy to ma związek z moim wiekiem? Może z rzeczywistością w której przyszło nam teraz żyć i obawą przed utratą zdrowia czy życia? Jestem we wszystko ostrożna, a spontanicznie teraz to co najwyżej zbędne zakupy robię?

Od premiery nowego kawałka Krzyśka Zalewskiego o swojsko brzmiącym tytule Annuszka nie na chwili bym się nim nie zachwycała, a w dodatku łapię się na pląsach po domu gdy hipnotyzujące nuty wbijają się do głowy. Zapunktował pan Zalewski znajomością Mistrza i Małgorzaty, mojej ukochanej powieści od zdaje się od dwudziestu lat. To dopiero była miłość od pierwszego wejrzenia. Zadziwiająco jak mocno słowa tej piosenki rezonują we mnie.

Co bym zrobiła w przededniu końca świata albo mojego życia, jeśli za 5 minut miało by się skończyć wszystko? Myślę, że w pierwszej kolejności odpaliłabym ulubiona playlistę, i tyle… nie zmieniłabym absolutnie nic. Nie dzwoniła do bliskich by im przypomnieć o swojej miłości, bo często im to mówię, ufam że byli by jej świadomi. Nie leciałabym na żadną wyspę czy skakała ze spadochronem, to już i tak nie miało by znaczenia. Chciałabym tańczyć i po prostu cieszyć się tym co i z kim dane mi było doświadczyć . Tak to sobie wyobrażam.

Jednak w dłuższej perspektywie życia pragnę znowu odnaleźć w sobie spontaniczność, tę radość wynikającą z akceptowania świata i siebie. By wyjść z łodzi bez asekuracji i zacząć chodzić po wodzie. Mieć wiarę w to, że nawet jeśli się nie uda to warto było próbować, wyciągnąć z tego lekcję. Życie przecież jest wynikiem podjętych decyzji i nie ważne czy dobrych w skutkach, czy złych. Najgorzej chyba jest nie podjąć wyzwania, tego się na końcu żałuje. I absolutnie mieć gdzieś to co ludzie myślą na mój temat.

to dopiero był spontaniczny wypad na Mazury
wszystkie foto by niezrównania Katarzyna Wacławik
chwila odpoczynku i czas na podziwianie okoliczności przyrody
lubię taki spokój
a to dopiero oderwanie się od codzienności 🙂

yep, faza na przytupywanie nogą 😛

Konsekwencje

Ale się porobiło. Poluzowali nam obostrzenia, pozwolili zdjąć maski podczas przebywania na „świeżym powietrzu” i otworzyli już zdaje się wszystko. Na tej fali, niesiona możliwością wyjścia z domu bez konieczności zakrycia twarzy zdecydowałam się kilka razy w tygodniu pracować z biura.  Ponieważ jednak czuję podskórną obawę przed korzystaniem z komunikacji miejskiej postanowiłam, wykorzystać fakt posiadania roweru szosowego i bujać się nim po mieście. Wujek Google mówi, że biuro dzieli dokładnie 16 km od mojego domu, co daje już całkiem ładny kilometraż przy założeniu, że co najmniej 3 razy w tygodniu wyskoczę do city :P. 

Całkiem dobrze przygotowałam się do tej akcji, wymieniłam spodenki na takie z „lepszą” wkładką, zrobiłam lekkie przygotowanietrtningowe w ubiegłym tygodniu, przetarłam rower, sprawdziłam możliwości przejazdu w weekend i w poniedziałek rano wybrałam się w drogę. Trasa okazała się być całkiem przyjemną pomimo własnego odcinka a’la Paris-Roubaix. Powrót okazał się być bardziej wyczerpujący ale myślę że to z powodu braku energii 😛 zaradziłam temu szybko zakupując kilka batonów energetycznych w sam raz na takie sytuacje. 

No i cudownie, nadszedł wtorek dzień drugi mojego powrotu do biura. Wsiadłam na rower siła w nogach myślę jest, powietrze w oponach też, więc nic nie stoi na przeszkodzie by poprawić wczorajszy czasowy rezultat …. I nawet szło dobrze do momentu, w którym stwierdzałam ze jednak jazda po bruku (odcinka mającego max 2 km) jest mecząca, bo wolna, a w dodatku na ścieżce stał zaparkowany samochód – zjechałam, więc na drogę jednojezdniową i co zrobić, przy końcówce na chwilę przed wjazdem na szlak rowerowy zaliczyłam bliskie spotkanie z asfaltem. Oj zabolało, wstałam dość szybko, sprawdziłam czy rower cały, otrzepałam kurz, oszacowałam straty w ludziach, naciągnęłam łańcuch i pojechałam dalej. Znacznie już wolniej i z większą rozwagą. 

Okazało się, że w aptece zakupić można jednorazowe okłady chłodzące (polecam) nabyłam kilka wraz z altacetem i jakoś przetrwałam dzień.  Kolano jest jednak zbite, krwiak całkiem spory, ale działa i nawet nie bardzo boli co z czasem uległo jednak delikatnej zmianie na powiedzą że tylko: boli. Do domu dotarłam wolniej niż przewidziałam i w tym tygodniu już nie planuję nigdzie śmigać. Odpocznę…

I tak sobie właśnie myślę, że chciałam za dużo i za szybko na raz. Jak już umiem i mi wolno to szablę w dłoń i balujemy na całego. Trochę jak nasze społeczeństwo po zniesieniu obostrzeń dotyczących tego całego wirusa. Przecież to „tylko cięższa grypa”, ktoś tam coś mówi i pisze o tym, ale generalnie to „nikogo nie znam, kto by to miał”, więc „mnie to nie dotyczy”. „Myję przecież ręce i nosze maseczkę jak potrzeba”, ale generalnie to „pic na wodę przecież nikt tego wirusa nie ma”, „to jest spisek i takie tam”. Ile ja się o tym naczytałam i nasłuchałam. Nawet zaczęłam się łapać na tym, że wchodzę do sklepu bez maseczki, dezynfekcja rąk?! Po co? Przecież nic takiego w mojej okolicy nie ma miejsca. 

Do czego piję? Co łączy moje stłuczone kolano i Covid19? Całkiem sporo. Niestety mogę wreszcie powiedzieć, że w gronie moich bliskich jest ktoś, kto ma książkowe objawy choroby wywołanej tym dziadostwem (utrata smaku i węchu, stan podgorączkowy i brak siły na przejście kilku kroków) tylko na wynik badania przyjdzie poczekać dłużej, bo niestety mieszka na Śląsku a tam obecnie niezły jest przemiał i wszystko z deka opóźnione.  Pomyślałam sobie, że złudnym mocno było moje założenie, że na bank przeszłam przez to świństwo bezobjawowo, bo przecież wróciłam z urlopu z Francji  a tam akurat w marcu był pogrom i odbyłam już przecież swoją kwarantannę. I nawet już się przed wyjazdem na urlop mocno przeziębiłam, więc na 99% już to miałam. O ja głupia!

Smutne jest niestety to że, coraz cześciej słyszę takie stwierdzenie padające z wielu ust, wypowiadane z pełnym przekonaniem. To już jest za mną… Dzisiejsze bliskie spotkanie z asfaltem dało mi mocno do myślenia, bo co jeśli wcale nie? Co jeśli ja nie byłam tym „bezobjawowym nosicielem”? Co jeśli luzując swoje zabezpieczenia złapię tego wirusa i „łagodny” przebieg choroby będzie jedynie odległym marzeniem?

Mogłam zwolnić i wybrać inny tor jazdy, bezpiecznie dotrzeć do pracy – to ja nacisnęłam na pedał i tylko ja mogę ponieść konsekwencje swojej decyzji.

Doświadczenie w sportach owocuje kolekcją maści i żeli.
Do tego zapas żeli chłodzących trzymanych permanentnie w zamrażalniku.

Rzeczy

Przeglądając oferty na aliexpress w poszukiwaniu organizera na piloty i ładowarki (takiego do umieszczenia na oparciu kanapy) stwierdzam, że nabycie umiejętności szycia na maszynie to jednak jest dobry pomysł, zamiast kupić mogłabym uszyć go sama – dokładnie taki jakiego potrzebuję. Umieściłam więc ten organizer na liście „rzeczy do nabycia” (nie lubię jak mi się kable od ładowarek wszelakich walają po podłodze) razem z kursem kroju i szycia o którym od dawna myślę. Ale zanim zacznę realizować te plany, poddam je weryfikacji – w ciągu najbliższych kilku miesięcy muszę je wpisać conajmniej 5 razy na listę zakupową wraz z rozsądnym uzasadnieniem potrzeby, bym przeszła do ich finalizowania. Taki mam właśnie lajfhak na swój mózg i jego potrzebę posiadania rzeczy.

Wiecie już, że z powodów tego przebywania w domu edukuję się, słucham podcastów, oglądam TED Talks , czytam i wprowadzam w życie/testuję dzięki temu różne idee. Jedną z nich właśnie jest powyżej opisany sposób na weryfikację moich potrzeb czy raczej zachcianek, zanim radośnie przejdę do ich spełniania. Do tej pory, jak coś wpadło do głowy to w zazwyczaj krótkim, lub bardzo krótkim czasie dochodziło do realizacji pomysłu. Nawet zakup mieszkania zajął mi licząc od momentu podjęcia decyzji, że szukam – do odebrania kluczy max 3 miesiące. I o ile to była bardzo dobra decyzja z perspektywy czasu stwierdzając, to mam niestety na koncie dużo takich których nie mogę w żaden sposób uzasadnić, jak skromna ale jednak kolekcja winyli i jednocześnie brak adaptera!

Mam chyba osobowość sroki, bo zawsze gdy widzę coś co jest ładne i najlepiej błyszczące albo mam na to w domu na półce odpowiednie miejsce od razu musi być moje. Tracę zupełnie rozsądek i zawsze znajdę dobre wytłumaczenie dla dokonanego zakupu. Oczywiście nie zawsze nabyta rzecz okazuje się zbędnym bibelotem, ale zadziwiająco duża ich cześć po rozpakowaniu ląduje gdzieś upchnięta i jedynym przeznaczeniem tego „dobra nabytego” jest zbieranie kurzu. W perspektywie kilku lat zaowocowało brakiem przestrzeni do życia i zaczęło mnie wreszcie uwierać to, że nowo kupiony przedmiot lądował na podłodze w sypialni i potrafił tam trochę przeleżeć zanim zdecydowałam się na znalezienie mu odpowiedniego miejsca.

Weźmy na przykład taki zwykły pojemnik na żywność, niby nic szczególnego – pojemnik z niebieską pokrywką jakich wiele, ale był on idealny wg. moich standardów i gdy pewnego dnia zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach, potrafiłam całej rodzinie i znajomym do każdej szafki zajrzeć w jego poszukiwaniu. Akcja ratunkowa zaginionego pojemnika trwała ponad miesiąc, i znalazłam skubańca u mamy w zamrażalniku z jakimś badziewiem w środku. Po czym kilka dni poźniej wsadziłam go do mikrofali i pokrywka straciła swój oryginalny kształt… ale dalej go mam i używam. Powinnam go jednak wyrzucić, bo to zakrycie lekko się jednak nadtopiło, i wygląda na skarb znaleziony na śmietniku. Mam swoje ulubione rzeczy, ale też czasem czuję do niektórych jakby obowiązek posiadania.. jak na przykład wałek. Wiem, że butelka po winie nada się równie dobrze do wypłaszczenia ciasta na wielkanocny mazurek, ale mam przecież wałek – bo gospodarstwo domowe, bez wałka nie ma racji bytu! Kolejnym przykładem są piękne skórzane klasyczne botki, kupione lata temu w Londynie i które założyłam raz bo są koszmarnie niewygodne… ale ciągle je mam.

Niestety przywiązuję się emocjonalnie do wszystkiego co posiadam, może nawet nie do konkretnego przedmiotu jako takiego i wartości jaką sobą przedstawia ale bardziej, co ciekawe do tego gdzie się znajduje, i czy to konkretne miejsce które mu wybrałam jest dla niego odpowiednie. Na przykład kolekcja płyt: albo zniknie zupełnie, albo na amen będzie znajdowała się w jednym przeznaczonym dla niej miejscu. Myślę, że czasem ta świadomość posiadania, przybiera z mojej strony formę dziwnego kultu. Lubię mieć poczucie, że coś mam nawet jeśli tego nigdy nie użyłam – mam tak na wszelki wypadek. Czasem wyciągnę z szafki popatrzę i schowam, bo jeszcze się zniszczy czy coś…. a też gdy coś ulegnie zniszczeniu, kupuję identyczną rzecz – jak kolejna już czwarta para czerwonych conversów.

Usłyszałam ostatnio zdanie które mnie naprawdę mocno poruszyło, „kochaj ludzi, używaj rzeczy … w drugą stronę to nie działa”, od kiedy dotarło do mnie moje niezdrowe przywiązywanie się do przedmiotów, i od kiedy zaczęłam szerzej patrzeć na swoje życie i absolutnie się z tym zgadzam. Przedmioty, dobra które mamy są po to by je używać, a to że się niszczą to przecież naturalna kolej rzeczy, coś co należy przyjąć i zaakceptować. Dlatego używam, oddaję, sprzedaję lub wyrzucam coraz więcej rzeczy które posiadam, a te nigdy nie używane wchodzą wreszcie do użycia. Codziennie mam coraz mniej dupereli i z każdym wyniesionym z domu przedmiotem, czuję się coraz lepiej w mojej prywatnej przestrzeni. Nie oznacza to, że rozstanie się z czymś czy kimś jest proste – nigdy nie jest, ale idzie ku dobremu. Robię w swoim świecie miejsce dla ludzi.

zdaje się to ich ostatni sezon, kwarantanna dała im kilka tygodni życia więcej, ale szukam już jakiejś dobrej promocji – sznurowadła oczywiście zostaną przeniesione do nowych … bo nie lubię zmian ;P

Jutro

…no i karawana jedzie dalej. Spodziewany koniec świata znowu nie nadszedł, a my ciągle siedzimy w domu. Trzy tygodnie były nawet do wytrzymania, ale już kurczą mi się zapasy alkoholu i cukru w kostkach, bo czekolady od dawna nie mam… Ograniczyłam wyjścia do sklepu na raz na tydzień lub rzadziej i uzupełnienia zapasów nie przewiduję jeszcze przez najbliższe kilka dni… Nawet nie chce mi się do całodobowego monopolowego podejść, bo już irytuje mnie to całe szykowanie się do wyjścia. Kolejna procedura … witamy w korpo świecie… i jeszcze ten nakaz zakładania maseczek, mam jedną „wielorazową” ale chodzę w arafatce, i oczywiście stosuję się do zaleceń bo nie uśmiecha mi się mandat… tylko że, wszystkie te nakazy i zakazy grają mi na nerwach, najczęściej po prostu zostaję w domu. Widzę po ilości cukru którą konsumuję że psychika mi siada, a znam już siebie na tyle by wiedzieć że to permanentny stres jest powodem tego stanu. Stres związany z obawą o przyszłość, o wolność jednostki, o samodzielność i życie w pojedynkę, o brak alko i czekolady, o w sklepie dostępny tylko popcorn do mikrofali, o to że Netflix i HBO nie mają mi już nic do zaoferowania. Problemy, problemy…

I tu nagle dziś z rana budzi mnie pytanie – jak bardzo wolna jestem i od czego uzależniona? Co mnie spętało i co ciągnie w dół, co jest kulą u nogi?Zrozumienie tego stanu przyszło nagle i uświadomiłam sobie że, nie będę wolna do momentu gdy na karku wisi kredyt hipoteczny czyli jeszcze jakieś 24 i pół roku. Kiedy go spłacę będę miała 60tkę i pewnie kilka lat życia przed sobą, bo po tym co funduje nam świat a raczej ludzie u władzy, to śmiem wątpić bym w zdrowiu dożyła 65. Niezła perspektywa..

W ubiegłym roku będąc w Izraelu poznałam w drodze do Galilei trójkę Australijczyków świętującą swoje urodziny (na bank mieli powyżej 75lat!) w podróży dookoła świata. Byli w świetnej kondycji, pięknie opaleni, uśmiechnięci i zadowoleni z życia. W rozmowie ze znajomymi rzuciłam w żartach że, chciałabym w ich wieku móc tak korzystać z życia i po prostu się nim cieszyć. I mieć na to siły bo przecież nie fundusze, bądźmy realistami. I wiecie co usłyszałam – „zapomnij, my mamy Czarnobyl we krwi” i wtedy wylądowałam twardo na tyłku.

Przed pandemią zdążyłam otworzyć IKZE, wiem rychło w czas ale pocieszam się że, to jest pierwszy krok. Bo jednak może się okazać że, dożyję emerytury, a nie mam ogródeczka w którym mogę sobie coś sama wychodować, co najwyżej pomidory koktajlowe w doniczce, na balkonie wielkości 1×2 m. I to tylko jak będę o pamiętać o codziennym podlewaniu… A przecież mogę zachorować i mieć w konsekwencji tej przypadłości problemy z pamięcią… ale chwilaaa, ja już je mam!. Razem z prokrastynacją daje to oszałamiające efekty 😛 Zaczynam gubić dni tygodnia, otwieram oczy i jest poniedziałek, potem zamykam i otwieram i dalej mamy poniedziałek albo czwartek, zupełnie jak dziś. Okazuje się że, nie wiadomo gdzie zgubiłam 3 dni. Może powinnam przejść na kalendarz miesięczny? Mam wtedy mniejszą ilość danych do zapamiętania… Ale do brzegu.

Jestem w czarnej d…dziurze, i nawet się tu urządziłam całkiem nieźle, akceptuję wszystko co się dzieje wokoło bez mrugnięcia okiem. A bardzo, bardzo nie tego nie chcę. Pragnę z tego wyjść i wreszcie żyć tak jak powinnam, jak byłam do tego stworzona. A ja tak szybko przywiązuję się do rzeczy czy sytuacji i żyję ułudą niezmienności życia, wrażeniem posiadania pełnej kontroli nad nim. Łykam jak pelikan wszystko co ktoś do mnie mówi zamiast poświęcić chwilę i dokonać weryfikacji otrzymanych informacji, powtarzam zasłyszane głupoty, i to wszystko pod pozorem martwienia się o przyszłość. Czy martwienie się o jutro cokolwiek zmieni?? Nie zmieni przecież nic a nic, przysporzy tylko bólu brzucha i w przyszłości wrzodów, albo innego okropieństwa. A przecież żyję tu i teraz, nie wczoraj i nie jutro. TERAZ.

Dziś zamiast martwić się o jutro, powinnam działać. Zamiast zastanawiania się co to będzie, powinnam pracować by jutro wyglądało conajmniej tak jak tego bym chciała. Zmieniać jeśli coś się da, a przynajmniej podejmować próbę zmiany. Wiadomo że, są sytuacje w których nie mam nic do powiedzenia, gram kartami które ktoś mi rozdał i staram się przejść nad tym do porządku dziennego, by zająć się tym na co realnie mam wpływ: jak rodzaj piwa które wieczorem wypiję, albo smak czy wielkość paczki chipsów do tego piwa. Widzę też inną drogę – zamiast wydawać pieniądze na chwilową przyjemność mogę zainwestować je w jakiś kurs, albo książkę która coś po sobie zostawi, coś innego niż ekstra kilogramy. Wiadomo nie wszystko na raz, bo się poddam przy pierwszym niepowodzeniu. Ale ograniczam się z każdym kolejnym dniem i miesiącem. A to przyniesie efekty 🙂 Wszystko po to, by w wieku 60 lat a może i wcześniej móc wybrać się w podróż dookoła świata. Bo co z tego że, był Czarnobyl, i co z tego że żyjemy z nowym rodzajem choroby? To przecież, jak wszystko w życiu też minie. Fakt zostawi coś po sobie, ale my dalej o tym co zostawił Czarnobyl nie wiele wiemy a co tu dopiero myśleć o obecnej zarazie. Na realizację swojego marzenia mam kilka ładnych lat, czas więc najwyższy zacząć przygotowania przez zdobycie kondycji, funduszy i wiedzy przydatnej w podróżowaniu po kulturowo odmiennych zakątkach świata. A w międzyczasie planuję po prostu żyć, i cieszyć się każdym dniem tak jak by był moim ostatnim.

Ogólny zarys działania na najbliższe tygodnie, który być może uda mi się zrealizować wygląda następująco:

  • pojadę w Polskie góry, jakiekolwiek
  • zrealizuję plan urlopowy na sierpień czyli: Hel
  • zrobię kurs surwiwalu czy rozpalania ognia bez zapałek … albo budowania schronu
  • wybiorę się do dentysty
  • uszczuplę ilość butelek szampana z barku .. bo już nic innego nie będzie, a tego trunku mam całkiem zacną ilość i nie jest to Dorato
  • coś bym zapaliła, jakieś kadzidełka albo świeczkę bo na razie mam bana (w zapasie tylko 5 sztuk, a to jest rezerwa na brak prądu) a czuję potrzebę patrzenia jak coś płonie …
  • odwiedzę sklep IKEA – na zakupy pójdę osobiście, mam dość onlajna
  • jak tylko otworzą siłownię wbijam tam jak dzik w żołędzie
  • zrealizuję plan jaki miałam w tym roku a mianowicie zapiszę się na kurs szycia na maszynie – to jak się teraz okazuje, jest bardzo przydatna umiejetność
  • zrobię kolejny tatuaż, planu nie zmieniam tylko przekładam w czasie jego realizację
  • odwiedzę przyjaciół i rodzinę, za mamą to tęsknię najbardziej

Dobra, skoro to już postanowpine czas wziąć się za jego realizację, zacznę od rewizji barku i policzenia ile tych butelek szampana mam. Jak się uda zrealizować cokolwiek z tej listy to będzie świetnie, a jak nie to nawet lepiej, może wpadnie tam coś lepszego? Nawet jakoś mi się poprawiło nastawienie, idę na śniadanie… Marysia woła że nie będzie 3 razy podgrzewać owsianki. 😛

Obraz nędzy i rozpaczy – 3 z ostatnich 5ciu sieczek w pogotowiu by podpalić ten świat, a w tle mój „taras” …

Kwarantanna

Ale się porobiło, ostatnie pół roku żyłam tylko myślą o nadchodzącym zimowym wyjeździe (no i paru innych mniej istotnych rzeczach) a tu nagle, trzeba siedzieć na tyłku w swoich czterech ścianach. Końca tego zamknięcia nie widać, ale małe światełko na końcu tunelu zaczyna się rozpalać – o ile tylko dalej będę stosować się do odgórnych wytycznych i zostanę w swoim domu. Dobry Boże, nie przypuszczałabym nigdy że, od mojego siedzenia w domu (to lubię!) tak dużo może zależeć. Tak dużo oznacza najwyższą stawkę, jedyne co tak naprawdę mamy – nasze życie.

Myślę w tych dniach o moich bliskich, rodzinie i przyjaciołach których nie mogę zobaczyć dla ich i mojego bezpieczeństwa. Ilość rozmów telefonicznych które przeprowadziłam w tym tygodniu zaczyna przerastać standardową kwartalną ilość. Niechęć do takich konwersacji odziedziczyłam po mamie, obie preferujemy kontakty twarzą w twarz a telefonu używamy tylko do umówienia się lub przekazania zwięzłych komunikatów, typu: „wpadnę na weekend, będę w piątek – ugotujesz coś dobrego?”. Co jest jednak śmieszne, obecnie mam już dość pisania smsów (a to preferowany przez mnie sposób kontaktu) czy wiadomości na komunikatorach i naprawdę zaczynam doceniać rozmowy telefoniczne – ale spokojnie, bez paniki. Nie oznacza to wcale że, od dziś będę do wszystkich wydzwaniać. Limit idzie na mamę i kilku wybrańców.

Kilka dni temu skończyła mi się dwutygodniowa „kwarantanna” którą po powrocie z urlopu dla bezpieczeństwa sobie wlepiłam, i muszę przyznać że, nie był to zmarnowany czas. Moja kuchnia od lat nie wyglądała tak dobrze, a w dodatku ponieważ naoglądałam się różnych filmów na YouTube o tym jak skutecznie sprzątać i przechowywać rzeczy, połączyłam to z moim nowym sposobem na życie jakim zaczyna być minimalizm i rozpoczęłam segregację wszystkiego. Totalnie wszystkiego co posiadam, po dwóch tygodniach nareszcie zaczęłam dostrzegać koniec tej segregacji … Jeśli chcecie podjąć wyzwanie jakim są generalne porządki, to obecna sytuacja jest chyba dobrym impulsem by wreszcie to zrobić. Dlatego polecam wam książkę „Magia Sprzątania” Marie Kondo. To naprawdę mały poradnik, w sam raz na dwa wieczory. Z deka mi to zresetowało głowę, i dzięki zastosowaniu się do jej porad czuję się ze sobą i ilością otaczających mnie rzeczy coraz lepiej.

Kuchnia nareszcie dostosowana jest do mnie, rzeczy są tam gdzie powinny – pod ręką, ale na swoim miejscu. Odchudziłam ilość papierów/dokumentów w segregatorach oraz przejrzałam książki i dość sporą ilość mam do oddania. Głównie fantastyka (trochę Komudy, Pilipiuka, Piekary i Dębskiego) ale i kilka sportowych biografii, więc może ktoś z was będzie miał na nie ochotę? Mam jeszcze kilka kategorii do przejrzenia, ale też nie wszystko na raz. Jeśli zrobię to za szybko będę się musiała zabrać za ułożenie ostanich jeszcze nigdy nie ruszonych puzzli w ilości 3000 elementów, a jakoś tak nie mam weny 🙂 i miejsca… Jedyną opcją jest podłoga, ale wtedy nie sprzątnę ich do kiedy nie ułożę, a to zajmie sporo czasu i wygeneruje za dużo kurzu. Znam siebie na tyle by wiedzieć że będzie mnie to psychicznie uwierać więc nie będę się dobrowolnie narażać :). Ewentualnie zacznę sprzątać od nowa. Taki mam właśnie sposób na radzenie sobie ze stresem i czasem spędzonym we własnym towarzystwie. Bardzo, ale to bardzo nie chcę, gdy się to wszystko wreszcie skończy mieć poczucie, że zmarnowałam dany moment, a akturat umiejętność marnowania czasu mam opanowaną do perfekcji.

Ej! W sumie to mam i 2 x 3000 puzzli już raz ułożonych (pełnych), gotowych powędrować w dobre ręce.

P.S. Marie Kondo przy segregacji książek wyraża przekonanie że, te książki które kiedyś kupiłam a do chwili obecnej ich nie przeczytałam powinnam od razu oddać (wszystkim to mówi!). Dowód na drugiej fotografii :P. Myślę sobie – no hola hola nie tak szybko, zamiast oddać wszystkie nieprzeczytane pozycje podejmę wyzwanie ich przeczytania. Przygotowałam stos z wybranymi które dostały drugą szansę i zaczęłam segregację, znaczy czytanie. Zasada jest jedna jeśli po trzech rozdziałach nie wejdzie – znika. Niedługo podam wam listę pozycji którymi chętnie kogoś jeszcze obdarzę. Na razie oddam w dobre ręce, to co poniżej.

Efekt czystki część 1. Oddam w dobre ręce.
Wspomniana „magia sprzątania” Marie Kondo. Tym stwierdzeniem autorka dotknęła mojego wrażliwego miejsca … kiedyś. Znaczy nigdy.
Robię jednak co mogę by to kiedyś wyplewić z mojego życia.

Żyję

Faktura za przedłużenie „najmu” domeny uświadomiła mi że, moje rozkminy mają już rok. Oj, szybko poszło 🙂 I jak mam to podsumować, w skrócie to 12 miesięcy, 1785 odwiedzin, 10 komentarzy. Przecież to istne szaleństwo! Dziękuję wam bardzo za wasze kliknięcia, nie przypuszczałbym że będzie mi to sprawiać radochę, a już zwłaszcza wasze reakcje na to co wrzucam dają największy fun. Dziękuję za te zainicjowane rozmowy i wiadomości, lubię to. Bardzo. Do rzeczy jednak, chciałam dać znać, żyję, 1 lutego skończyłam 35 lat, mam się dobrze, na nic nie choruję, dolegliwości bólowe minęły. Jest git. Z tym że nie było.

Luty to dla mnie dziwny miesiąc, niby najkrótszy, niby taki przejściowy w oczekiwanie na wiosnę – ale osobiście ryje mi głowę od kilku już lat. Dokładnie od 10 lutego 2016 roku. Od chwili gdy zmarła moja siostra, luty jest pusty, a ja ze wszystkich sił staram się znaleźć sobie zajęcie pozwalające na przetrwanie, na nie myślenie. Modlitwa, kino, siłownia, pożądki, zakupy, spotkania ze znajomymi, jakikolwiek wyjazd. Cokolwiek co odwróci moją uwagę. Niestety nie pomogło też to że pożegnaliśmy pod koniec stycznia Borysa (dla tych którzy nie wiedzą, był to pies mój i mojej siostry).

Przez ostatnie 4 lata starałam się żyć jak najlepiej, dawać z siebie 100%, wykorzystywać swoje możliwości, rozwijać talenty. Rożnie z tym bywało, ale mogę powiedzieć że inspiracja jaką cały czas jest dla mnie Marta, pcha mnie do przodu. Wiem że jestem tchórzem i sama nie wejdę w coś, w co ona by wbiegła. W ciężkich chwilach gdy zadam sobie pytanie o to, jak ona postąpiła by w danej sytuacji, odpowiedź daje mi siły do działania. Marta we wszystko wchodziła na całego. A już zwłaszcza pod koniec życia, gdy choroba odzierała ją z sił, miałam czasem wrażenie że ma tytanowy szkielet i atomowy napęd, tylko to ciało było lipne.

Pamiętam że użalałam się nad sobą z jakiegoś błachego powodu, typu słabo płatna praca, nadwaga i parę innych głupot – szukałam wymówek i myślałam że, pogłaszcze mnie po głowie i przytaknie moim usprawiedliwieniom. A ona jak zwykle, wymieżyła z bazuki i prosto w oczy walnęła: ” bo w życiu trzeba miech charakter, a nie charakterek”. Bez owijania w bawełnę mówiła co myśli, i nigdy z nikim się nie cackała. Obrałam więc te słowa za swoje życiowe motto, pomagają mi w chwilach gdy chcę się poddać, bo nie mam na coś czasu, czy sił. Stawiają mnie do pionu. W lutym tego roku też mi naprostowały parę spraw, bo znowu upadłam w swoich postanowieniach, tylko tym razem zamiast wstać stwierdziłam że, w błocie na ziemi jest już mi całkiem przyjemnie i nie przeszkadza wcale to że śmierdzi. I wtedy nadszedł luty, kolejna rocznica urodzin mojej siostry. I znowu to usłyszałam, wezwanie do walki o siebie. Nie od niej i nie w tych słowach, ale ton wypowiedzi był dokładnie taki sam 🙂

Wstałam więc, otrzepałam kolana i poprawiłam koronę, maszeruję dalej. Tęsknię codziennie do mojego najlepszego przyjaciela i martwię się tym że, 22 lutego 2021 roku będę już od Niej starsza, a Marta na zawsze będzie miała 35 lat. Zaledwie 35, ale śmiem twierdzić że niektórym i 80 nie wystarczy by żyć w pełni. Jedyne czego pragnę, to gdy się (ewentualnie) zestarzeję nie żałować ani jednego dnia, ani jednej nie wykorzystanej możliwości. Nie marnować nawet chwili, nie wiem przecież ile tych chwil mi jeszcze zostało. Tego sobie i wam życzę, z okazji moich niedawnych 35 urodzin.

Lubię gdy wieje, myślę wtedy o Marcie aka Vichurze 😛
Lipiec 2019. Foto by Katarzyna W.

Zdrowie

Dwudziesty mam już od prawie miesiąca i jakoś nie daje mi się, ten nowy rok ogarnąć. Nie zaczął się dla mnie spokojnie, nie dał lekkiego rozbiegu. Walnął jak bejsbolem w potylicę i z deka mnie unieruchomił. A zrobił to dwutorowo skubaniec, uziemił fizycznie a potem jeszcze dodał parę rzeczy które psychicznie lekko mnie rozstroiły. Rekonwalescencja jeszcze chwilę mi zajmie. Fizycznie jest już lepiej – wiem już co było przyczyną bólu pleców i tygodniowego unieruchomienia. Okazało się że wcale nie mam zaje*** umięśnionego tyłka, tylko mam hiperlordozę lędźwiową ;P Całe szczęście można to skorygować ćwiczeniami i rozciąganiem. Nie zmienia to jednak faktu że dziadostwo boli.

W międzyczasie okazało się że reszta nie ciekawych wiadomości po weryfikacji została zdementowana, zaczynam więc mam nadzieję, wracać do pionu. I tak oto kilka dni świętować będę swoje 35! urodziny, i czuję się w związku z tym z deka niekomfortowo. Takie to dziwne uczucie – coś jak ziarenko piasku w bucie, albo co chwilę wymierzany cios w żebra. Niby nic, da się funkcjonować ale mało to przyjemne. I najgorsze jest to że, nie jestem w stanie namierzyć źródła tego dyskomfortu. Pomyślałam że, ten wiek to może być to dobry moment na gruntowne przebadanie. Taki okresowy przegląd, albo raczej generalny. Okresowe są co roku a ja nigdy takich nie robiłam.

Jak ognia, przez całe samodzielne życie unikałam lekarzy i ogólnie pojętej służby zdrowia. Nie przepadam za nimi i mam swoje ku temu powody. Ciśnienie na widok białego fartucha skacze w kosmos, potrafię zemdleć przy oddawaniu krwi (i ilość tu nie ma żadnego znaczenia), zdarzało się przy zastrzykach wygiąć (te mięśnie jakoś tak się same spinały…) wbitą we mnie igłę a dwukrotnie, i przy tej czynności zemdlałam. Kiedy przychodziło do obowiązkowych szczepień wieku szczenięcego, zawsze trzymało mnie kilka osób. No nie lubię, w ostatnich 3 latach u lekarza z jakiegokolwiek podoru byłam może ze 3 razy (z czego dwukrotnie to była kontuzja!). I to tylko dlatego ze ból nie mijał, a katar przechodził w zapalenie oskrzeli czy tam płuc i uniemożliwiał normalne funkcjonowanie.

Badania trwają, na razie z krwi wynika ze poza jednym podwyższonym parametrem w postaci całkowitego cholesterolu, wszystko inne jest w „normie”. RTG wykazało problemy z prawidłową postawą, a tego co wykażą dalsze, nawet najstarsi górale nie wiedzą. Jedyne co mogę zrobić to zadbać o siebie, zrobić coś więcej bym przez kolejne lata – ile by ich nie było, mogła dalej skutecznie unikać służby zdrowia. Z tej dwójki wolę już iść na siłownię (której nie lubię tylko trochę mniej od tego dużego budynku pełnego ludzi w białych kitlach i strzykawkach w ręku). Nie oszukujmy się jednak, w tym postanowieniu o prowadzeniu się zdrowo też czasem/często upadam. Zwłaszcza w domu rodzinnym, gdzie na zapach potrafię trafić do czekolady, ciastek czy innego rodzaju poprawiacza humoru. Mama potrafi ugotować prawie najlepszy na świecie „chudy” bigos, tylko na jednej kostce smalcu… i zawsze wie lepiej o tym jak powinen wyglądać zdrowy tryb życia, ale jej szarlotka jest taka pyszna że klękajcie narody…

Siedzę więc sobie w to niedzielne popołudnie, uśmiecham do rodzicielki popijając herbatę z domową malinową nalewką wciągając mamine ciasto z jabłkami. I myślę o wieczornych zajęciach z jogi kręgosłupa … oraz o tym czy mam na nie iść, czy może jednak iść …

i został ostatni kawałek… na zdrowie ;P

Początek

Z mojego prawie pełnoletniego już doświadczenia wynika, że ból głowy pojawia się dopiero w Nowym Roku. A i to zazwyczaj po dobrej zabawie Sylwestrowej. Niestety mnie ta przypadłość dopadła przed tym całym zamieszaniem. Polubiłam się dziś z Ibupromem, i obawiam się że, ten atak migreny nie pozwoli mi doczekać do północy, ale nie tracę nadziei!

Gdy wpadłam na pomysł żeby moją tegoroczną podróż do Budapesztu, zakończyć wczesnoporannym lotem powrotnym i z marszu skierować się do pracy, obiecałam sobie wyciągnąć wnioski na przyszłość i nie powtórzyć tego błędu. A jednak, czas pokazał że nauka ta poszła w las. Dziś zrobiłam lepszy numer – lot powrotny z Erywania miałam o 2:30! naszego czasu i chwilę przed 8 RANO! byłam w domu. Spałam w samolocie, o ile te 3 godziny można nazwać spaniem. Przed lotem, jak zwykle ani na chwilę nie zmrużyłam oka, a o 9 rano zaczęłam pracę … niby nic się nie działo, ale praca to praca. I tak mija już 36 h bez snu… a ja nie mam już 20 lat, więc opłacam ten pomysł potwornym bólem głowy.

Do brzegu. Drodzy przyjaciele, czytelnicy krewni i znajomi Królika. Zaczynamy kolejny rok razem. Dziś uświadamiam sobie że to nowa dekada! Kto by pomyślał 🙂 lata 20ste XXI wieku! Z tej właśnie okazji chciałabym powiedzieć że myślę o was, dziękuje że czytacie te moje rozkminy i jak się okazuje niektórzy dość regularnie. Bardzo mnie to cieszy, bo pozwalacie mi na spełnienie mojego marzenia :). Dlatego chciałabym życzyć Wam: dobrego początku nowej dekady. Energii do zamknięcia spraw z przeszłości, by nie wpływały na was destrukcyjnie, zamknijcie wreszcie te drzwi i dajcie sobie przestrzeń na nowe doświadczenia. Zdrowia by mieć siłę na to co przed nami. Odwagi by żyć po swojemu oraz dystansu do życia ziemskiego ;P. Przyjaciół z którym można konie kraść. Szczęścia w ilościach niewyobrażalnych, a także tych chwil które uświadomią Wam co jest dla was ważne i siły by przetrwać to co będzie dla was przykre, bo nie oszukujmy się – zdarzy się i tak. Radości ponad miarę i uśmiechu w hektolitrach. Bliskich z otwartą dłonią zawsze niosącą pomoc.

Dziś wzniosę toast za was! Za nasze ciągle nowe początki! Dzięki że jesteście 😀

Tylko ostrożnie z ogniem! Tym też można się poważyć – sprawdziłam.