Analiza

Rzutem na taśmę wykonałam dziś rano badania kontrolne, w wieczór sylwestrowy AD 2021 dowiem się czy jakieś moje parametry odbiegają od normy. Wiem ,że ciśnienie mam w „górnej granicy” lekarz do którego jestem przypisana nie dał wiary mojej reakcji na widok białego fartucha i kazał mi stawić się na kolejny pomiar … Co poradzę, człowiek ze strzykawką czy stetoskopem wywołuje we mnie pewne reakcje jak na przykład omdlenia, albo ciśnienie zwiastujące zawał conajmniej.

Postanowienie na rok 2022 – zmiana przychodni i lekarza prowadzącego. Alergicznie wręcz reaguję na obecnego, kamień w moim bucie ma więcej empatii.

Do brzegu jednak – jaki był mój 2021? Zdecydowanie dał w kość i to zdecydowanie bardziej niż pandemiczny. Pomimo dalszego braku węchu i smaku. Kumulacja stresu, niepewności i izolacji mocno mnie sponiewierała. A do tego jeszcze, wypadki chodzą po ludziach.. końcówka 2020 i początek 2021 były bardzo, ale to bardzo wykańczające i w pewnym momencie poczułam, że dotarłam do muru którego moja głowa nie przebije, a próbując go pokonać zrobię sobie wiekszą krzywdę. Zdecydowałam się na poszukanie fachowej pomocy i finalnie wylądowałam na terapii od czasu do czasu, wspomaganej przez herbatki z kwiatu konopii.

Jest to z perspektywy na razie krótkiego czasu zdecydowanie moja najlepsza decyzja dekady conajmniej. Ale o tym trochę więcej poniżej.

Lubię w wolnej chwili pomyśleć o tym co mi się przydarzyło w ostatnich miesiącach, a dziś to już wyjątkowo jest czas na podsumowanie, przedstawiam zatem:

Moje najważniejsze wydarzenia 2021:

  • Zostałam ciocią. Dnia 21 grudnia moja BFF urodziła dwóch chłopców i to zdecydowanie jest najlepsza wiadomość roku! Dodam tylko że o tej ciąży dowiedziałam się w trakcie mojej pierwszej podróży długodystansowej w której wspomniana przyjaciółka robiła za mojego mentora/pilota. Był to 30 kilometr podróży, zaraz za Garwolinem, w trakcie naprawdę dużego załamania pogodowego.
  • Zdałam egzamin na prawko / kupiłam samochód. Freedom!
  • Zaszczepiłam się. Trzy razy.
  • Podróżowałam samotnie i w towarzystwie przyjaciół, samochodem własnym, pociągiem i rowerem. Zwiedzałam Polskę.
  • Kupiłam termomix i to jest sztos! Zdecydowanie więcej warzyw weszło do mojego menu.
  • Zablokowałam urlop na marzec 2022 – witaj Francjo!
  • Postanowiłam zrezygnować z trenera personalnego z usług którego korzystałam przez ostatnie pięć lat, jestem ogromnie wdzięczna za motywację i wsparcie które uzyskałam, a przede wszystkim za naukę poprawnej techniki ćwiczeń. Ale był to najwyższy czas na odcięcie pępowiny. Wiem już, że umiem, siłownia nie jest dla mnie onieśmielająca jak było jeszcze rok temu. Dumna jestem z tego, że przestała być dla mnie obowiązkiem a stała się nawet przyjemnością
  • Zdecydowałam się na terapię w nurcie psychodynamicznym. Jak mi to układa puzzle w głowie to ja nawet nie. Niby byłam świadoma różnych zachowań ale nie wiedziałam dlaczego reaguję na różne rzeczy tak, a nie inaczej. A to jak mi klika w głowie, jak zmienia się otoczenie a przede wszystkim ja to brak słów. TBC.
  • Nauczyłam się prosić o pomoc, nie chojraczyć gdy nie ma to sensu i najzwyczajniej w świecie gdy sobie z czymś nie radzę – szukam pomocy.
  • Trzymałam kciuki (z sukcesem) za powodzenie pewnego przedsięwzięcia moich znajomych, których 50% składu nosi nazwisko z urodzenia bliskie mojemu sercu. Ależ to była dobra wiadomość!
  • Zrobiłam kontrolne badania, od lat badam się profilaktycznie pod kątem nowotworów. W tym roku również, i jest czysto. Przynajmniej w tych dziedzinach w których jestem w grupie ryzyka.
  • Mam najlepszych przyjaciół na świecie, są dla mnie rodziną, a okazuje się (po terapii) że to dla mnie jeden z filarów życia. Kocham was wszystkich 🙂
  • Cieszyn i Kraków są dla mnie już bardzo dobrze znanymi miejscówkami. Mogłabym się tam odnaleźć gdyby miało dojść do przeprowadzki…
  • Systematycznie korzystam z usług fizjoterapeuty/masażysty – stosuje podejście holistyczne do życia i zdrowia. Dbam o wszystko.
  • Kocham siebie. Akceptuję moje problemy, dziwactwa, odchyły i poczucie humoru. Biorę wszystko, uświadomiłam sobie że mam tych przyjaciół w życiu dlatego że jestem sobą. A oni są w moim życiu, a przecież mnie doskonale znają…
  • Odkryłam zakupy na Vinted i second handach – o jaka to frajda, takie polowanie.
  • UPDATE: miałam przez tydzień psa. Pies razy Polski Spaniel Myśliwski, ojezz jak ona się na mnie patrzyła 😛 ale dałam radę, pies w 100% sprawny wrócił do właścicieli.

Myślę i myślę i zastanawiam się. Być może moja jednoosobowa rodzina zyska nowego członka. Ale to decyzja na przyszły rok, może lata. Taki Welsh Corgi Cardigan to nie lada gagatek, a ja muszę być w 100% pewna tego że członek rodziny o charakterze podobnym do mojego to dobry pomysł. Będę informować o rozwoju wypadków.

A co mam w planach na 2022? Na bank klimatyzację. Co jeszcze przyniesie nowy rok 2022? Nie mam pojęcia i w sumie nawet nie chcę wiedzieć. Co ma być to będzie.

Kończąc to podsumowanie – życzę Wam na Nowy Rok dużo powodów do śmiechu i dużo radości. O zdrowie, spełnienie marzeń, zmianę pracy czy podwyżkę – możecie zatroszczyć się sami. Dacie radę!

W pełnej gotowości na 2022.

Radocha

Nie wiem czy bardziej cieszę się ze zdanego egzaminu na prawo jazdy, czy ze szczepienia chodź jeszcze tylko połowicznie. Spać przez dwa dni nie mogłam bo to była niezła kumulacja – zdążyłam wyjść (w ciężkim szoku będąc) z WORDu a tu telefon – wolna dawka jest, chcesz? Mnie nie trzeba namawiać, ze mną jak z dzieckiem – za rękę i do baru… I tak właśnie minął mi maj, jakiś taki bez wyrazu, ani konwalie ani jaśmin ani bez na Saskiej Kępie nic nie „uruchomiło” mojego nosa i chyba tak już zostanie…

Prawo jazdy odebrałam w połowie maja, po czym ogarnęłam AC i OC, wyprowadziłam furę z garażu w celu umycia, bo biedna zakurzona i ubłocona, czekała na legalne wyjście. Wypucowałam samochód jak się tylko dało i pojechałam zwiedzać okoliczne, miejskie i wiejskie drogi. Ależ to była frajda! A w sobotę, dzień po odebraniu prawka przyjechałam pod eskortą (przez cześć drogi :)) przyjaciół do Warszawy. Miał rację mój brat mówiąc, że to całkiem spory stres taka pierwsza wyprawa w dłuższą trasę. Bezpiecznie dowiozłam pasażera do domu, potem odwiedziłam jeszcze kilku kręcąc się po stolicy i wczesnym wieczorem zaparkowałam moje MicroPorsze w docelowym miejscu postojowym. Ambitnie, bo tyłem (miejsce garażowe jak zdjęcie wskazuje mam przy ścianie) ale udało się za trzecim podejściem, a z czasem nabrałam wprawy i wychodzi z tylko jedną korektą.

Po wejściu do domu zakupiłam brakujące części wyposażenia czyli wszystko poza gaśnicą i kołem zapasowym, do tego dodam jeszcze piankową naklejkę na ścianę przy miejscu postojowym, tak dla pewności… Już ja wiem jak ja potrafię energicznie drzwi otworzyć… Teraz muszę tylko opanować działanie parkometrów i zaliczyć pierwsze tankowanie, i najlepiej jeszcze myjnię – bo jednak nie umiem umyć samochodu bez pozostawiania zacieków 😛 szyb w oknach też nie umiem tak umyć ale to już inna para kaloszy.

To jest radocha! Prowadzenie samochodu dla mnie to endorfina w czystej postaci, jak już wyjadę z garażu i osiedla. Za każdym razem gdy tylko uruchamiam samochód od razu czuję ekscytację, ale też jeszcze z racji braku doświadczenia lekki stres. Zdaję sobie sprawę z tego że może z czasem to uczucie zblednie, a może wcale nie? Patrząc na moją kuzynkę która za kierownicą staje się Mr. Hydem, mam nadzieję że nie będę zyskiwała nowej osobowości za kierownicą (już trochę widzę u siebie przesłanki ku temu), będę raczej bezpiecznym i uważnym użytkownikiem ruchu drogowego, o co przez ostatnie kilka miesięcy starał się mój nieoceniony instruktor życia 😛

Zaparkowałam tu ja. Maria. Warszawa 2021. Koloryzowane.

Rajdowiec

Słowem wstępu – stuknął mi już czwarty miesiąc a powonienia, jak nie było tak nie ma. Już się do tego zaczynam przyzwyczajać, a jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego jak takie funkcjonowanie może być niebezpieczne. Nie jestem w stanie sprawdzić czy mięso w lodówce jest jeszcze świeże albo czy rozbite jajko nie okaże się zbukiem (już to przeżyłam – zorientowałam się, że coś jest nie tak gdy po rozbiciu okazało się że żółtko nie jest już koloru żółtego). Farciara ze mnie, skręcająca w stronę wegetarianizmu, dla własnego zdrowia … (wiem jak to źle brzmi).

Nie mam ostatnio natchnienia, nic mi nie przychodzi do głowy a wpatruję się w otwartą czystą stronę nowego wpisu od ponad tygodnia. Nudyyyyy, jakie nudy panie! Powinnam właśnie szusować na desce gdzieś w okolicy Isola 2000 a siedzę na kanapie i zastanawiam się nad sensem mycia okien. Czy to już, czy może powinnam jednak poczekać na wiosnę? Poczekam jednak, może w przyszłym tygodniu znajdę więcej weny, w sumie słońce po godzinie 9 rano znika z widoku a brud na oknach już nie napiera tak mocno na moje poczucie estetyki. Do brzegu jednak, sprawa jest poważna.

Większość znanych mi osobników obojga płci w momencie uzyskania pełnoletności postanawia zdobyć uprawnienia do kierowania samochodem. Stwierdziłam zatem, że nie będę gorsza i po uzyskaniu kolejnej pełnoletności zrobię prawko (tak naprawdę, to mój brat mnie do tego kroku namówił – a raczej nie zostawił innej opcji, bo bardzo mocno zasugerował zakup samochodu, za co mu bardzo dziękuję). Stałam się więc posiadaczem czarnej strzały, ale na chwilę obecną trzy podejścia do egzaminu praktycznego nie dały pozytywnych efektów. Może za czwartym się uda :P, W sumie to było by to już piąte, licząc ten egzamin z przed prawie dekady gdy zapisałam się na praktykę i nie pojawiłam się na egzaminie stwierdzając, że do niczego mi nie jest ten plastik ze zdjęciem potrzebny. Nie czułam też potrzeby, by pakować się w skarbonkę na kółkach.

Potrzebę, a raczej zew wolności jaką daje własna fura i umiejętność jej prowadzenia poczułam dopiero pod koniec grudnia ubiegłego roku, gdy po raz drugi chorowałam na COVID, kolejna już kwarantanna naciskała coraz mocniej na dobrze mi znaną potrzebę bycia niezależną. Było to jak objawienie, ta świadomość posiadania niezależności logistycznej – będącej już tylko na wyciągnięcie ręki. Uczucie to zmieniło chemię w moim mózgu, w jednej chwili coś się przestawiło tak, że pozbyłam się tego wewnętrznego głosu mówiącego, za każdym razem: „po co ci to? nie umiesz – nie jedź…” i tego typu dyrdymały. Strach przed jazdą do tego momentu był tak duży, że sabotowałam swój pierwszy egzamin, postarałam się by wrócić z „miasta” bardzo szybko. Z czasem jednak okazało się, że talent po tatusiu (kierowcy z prawkiem na wszystko co można z wyjątkiem motocykli) mam, potencjał zatem duży a umiejętności coraz lepsze, tylko teraz praktyka i praktyka a będzie ze mnie rajdowiec. I może wreszcie do listy marzeń dopiszę: wyścig w stylu Top Gear albo jakiś Złombol.

A jak już wreszcie otworzą wszystkie siłownie, będę się wozić na treningi 😀

Animacje

Wygonili mnie na urlop. Któż to widział, by przechodzić na kolejny rok kalendarzowy mając piętnaście dni wolnych do wykorzystania (ja wiem… co to jest piętnaście dni? znam takich którzy pod sześćdziesiąt dochodzili, ale ja zawsze miałam problemy z wyskrobaniem nawet kilku dni na okolice końca roku.. dlatego piętnaście to dla mnie szaleństwo). Firmowy system zgadza się na przeniesienie maksymalnie pięciu. Spędzam więc prawie cały grudzień na urlopie, czy odpoczywam? No … nie ma bata.

W domu rodzinnym się nie odpoczywa, tu zawsze jest coś do zrobienia. Okazuje się, że wykonanie dziennej normy 10 000 kroków jest możliwe nawet bez wychodzenia do ogrodu. Doliczyłam się 47 schodów, co przy wytyczeniu odpowiedniej trasy daje niezły trening cardio.

Nie jestem i nigdy nie byłam zwolennikiem posiadania domu, cenię sobie nade wszystko ciepło płynące z grzejników które według własnego widzimisię mogę zakręcić, a w mieszkaniu dalej będzie przyjemne 19 stopni Celsjusza. Nigdzie nie wyrośnie mi mlecz albo inne zielone, no chyba że w którymś z 4 posiadanych kwiatków (a one i tak nieustannie żyją w zagrożeniu suszy więc gdyby coś by im w doniczce wyskoczyło to same sobie ten problem rozwiążą), woda w kranie będzie ciepła bo nie muszę się martwić o termę. No i metraż jest na tyle mały, że omiatanie zajmuje raptem kilka godzin – a nie dni.

Spędzam więc przymusowy urlop w miejscu do wypoczynku dla mnie absolutnie nie przystosowanym, i do tego w okresie zimowym, nie dzieje się tu nic wartego uwagi. Nawet window shopping nie ma gdzie zrobić, bo do Biedronki to każdego wpuszczają… i w sumie to stać mnie nawet na codzienne wizyty w tejże chociaż po jedną mandarynkę. A jak się dobrze zakręcę przy drodze powrotnej robiąc obchód miasta to mam zagospodarowaną godzinę. Ale co z resztą doby? Ile można spać, sprzątać czy gotować? Nawet szturchać rzeczy patykiem nie da rady długo bo się nudzi a poza tym ręka się męczy. Na jadące pociągi nie popatrzę bo najbliższa stacja PKP w Garwolinie czyli jakieś 30 kilometrów stąd.

Lubię grać ludziom na nerwach, ale tu nie dysponuję odpowiednimi obiektami do ćwiczeń a mama i tak już ma na głowie swoje, więc staram się przy niej tylko gwizdać jakieś proste melodie bez odpalania od razu całej orkiestry symfonicznej. Ćwiczę się w opanowaniu powtarzając jakieś mantry, o kwiecie lotosu na wzburzonych falach oceanu. Polska służba zdrowia jak się okazuje dba o mój stan psychiczny – robi wszystko co może bym nie schodziła z poziomu permanentnej wścieklicy. Ale o przyczynie tego stanu opowiem być może innym razem bo wpis należało by mocno ocenzurować.

Jestem na urlopie od trzech dni (w Żelechowie już od ponad tygodnia) i serdecznie mam dość, poprzedni tydzień fakt, że z domu ale jednak przepracowałam. Potrzebuję pilnie jakiegoś pomysłu na wyłączenie myśli, ale takiego który nie skończy się leczeniem kilkudniowego kaca. Co robią dzieci jak się nudzą? Zapomniałam spakować konsolę na ten wyjazd, kasztanów już nigdzie nie ma, więc nie powołam do życia świadków mojej moralnej i fizycznej degrengolady. Monopol nie posiada opcji gry single player, multiplayera w postaci dodatkowej osobowości nie posiadam, a puzzle ułożyłam już wszystkie. Animacji potrzebuję… albo nich mi ktoś po prostu już zrobi tego drinka…

Tak niewiele potrzeba 😛

Statystowałam

Druga tym razem przymusowa izolacja nie nakręciła mnie do działania tak jak działo się to w wydaniu marcowym. Po powrocie z Francji, dnia 15 marca 2020 r. na dosłownie godziny przed lockdowmem rodzina i znajomi wlepili mi czasowy zakaz kontaktu. Niby wszystko zostało przekazane w formie żartu, lekkiej kąśliwej uwagi …. ale ja to pamiętam. Uczucie towarzyszące usłyszanym słowom, zostało zakodowane w mojej głowie wraz z tym co pomyślałam o panikarzach wieszczących szybką wojskową blokadę Warszawy. Z rozrzewnieniem wspominam o tych dziesiątkach wiadomości od znajomych i rodziny, zamartwiających się o mój powrót do domu z linii frontu. I ta cisza w autokarze, gdy ludzik michelina sprawdzał wszystkim urlopowiczom temperaturę. Podchodziłam wtedy do sytuacji z ostrożną ciekawością oraz minimalną dozą obaw, bo jednak półki z papierem w Rossmannie świeciły pustkami o czym donosili życzliwi.

Co to były za czasy 🙂 jak cudowną sprawą było życie chodźmy przez tydzień od problemów związanych z ogólnym brakiem papieru toaletowego… Podoba mi się i ostatnio często cytuje złapaną w internetach sentencję „kto w Polsce mieszka, w cyrku się nie śmieje” jako komentarz do dziejących się w kraju rzeczy. Nie wiem kto jest autorem ale, jakież to trafne spostrzeżenie. Obje moje kwarantanny zbiegały się w czasie z „narodową” czy też zwykłym wiosennym zamknięciem gospodarki. A pomiędzy marcem a listopadem nie działo się przecież zupełnie nic, o czym warto by dziś pamiętać, władza głosiła zwycięstwo w walce z wirusem, a za znaną celebrytką ” w szpitalach leżeli statyści”. Więc oto zbliżamy się do końca roku, a 17 listopada minął dokładnie rok od odnotowania pierwszego przypadku wirusa SARS-CoV-2 a my jesteśmy w głębokiej ***** a o tym jak ona jest głęboka można sprawdzić na www.dupometr.pl ;P

Osiem miesięcy po pierwszej kwarantannie trafiłam na kolejną, tym razem mając namacalny powód w postaci podłego samopoczucia i sensacji żołądkowo-jelitowych wraz z niemalże migrenowym ponad tygodniowym bólem głowy. Gdy otrzymałam informację, że podejrzewany pacjent zero zdał test, dotarło do mojego mózgu co może być przyczyną tego stanu. Początkowo tłumaczyłam to wszystko co się ze mną działo jakimś rotawirusem albo zatruciem pokarmowym, z tym że te opcje nie trwają dłużej niż 2-3 dni… Ziarno niepewności więc zostało zasiane.

Następnie wpadłam w chwilowy stan w którym byłam przekonana, że sobie to wmawiam i moje objawy to zwykłe urojenia. Niestety z czasem szczodrzy pośrednicy w tym łańcuchu dostaw o numerze dwa i trzy stracili węch i smak. Przestałam się wtedy oszukiwać, i chodź mnie akurat ten objaw ominął, to wujek Google podpowiedział że mamy już siedem udokumentowanych zestawów efektów COVID-19 i mój jest na tej liście numerem szóstym. Wylosowałam co wylosowałam, mogłam trafić gorzej. Naprawdę o wiele gorzej.

Jakie z tego morał? Fartownie przeszłam tę choroby w sposób raczej skąpo-objawowy, ale i tak mnie to nie oszczędzało. Okazuje się że za „statystowanie” w tym filmie niestety nikt nie płaci, nie jest to fucha którą z ręką na sercu polecam każdemu, i naprawdę cieszę się, że miałam w domu zapas papieru toaletowego. Naprawdę doceniam zakupy przez internet które RSM od jakiegoś czasu ma w ofercie 😛

W ramach żartu chciałam nadmienić, że słuchanie muzyki w trakcie choroby było ostatnim o czym myślałam wiec nie wiem jak to odbierają ludzie leżący na szpitalnych oddziałach chorób zakaźnych. A już o tym jaki design posiada bielizna … uuuu najmniej ;D Cyrk. Cyrk przyjechał.

Dziennik czasu plagi. Dzień 1. Udało mi się zdobyć niezbędne do przeżycia mikstury.
Dziennik czasu plagi: Dzień 2. Umieram.
Stan podgorączkowy dla mnie jest tak normalny jak lepienie bałwana na Wielkanoc.
R.I.P. Termometr rtęciowy poległ przypadkiem w tej walce, na dzień przed podpisaniem traktatu pokojowego.
Dziennik czasu plagi: Dzień 3. Ugotowałam rosół. Ludzie mówią że pomaga na wszystko. Testowałam. Dalej mam wątpliwości.

Zdrowie

Dwudziesty mam już od prawie miesiąca i jakoś nie daje mi się, ten nowy rok ogarnąć. Nie zaczął się dla mnie spokojnie, nie dał lekkiego rozbiegu. Walnął jak bejsbolem w potylicę i z deka mnie unieruchomił. A zrobił to dwutorowo skubaniec, uziemił fizycznie a potem jeszcze dodał parę rzeczy które psychicznie lekko mnie rozstroiły. Rekonwalescencja jeszcze chwilę mi zajmie. Fizycznie jest już lepiej – wiem już co było przyczyną bólu pleców i tygodniowego unieruchomienia. Okazało się że wcale nie mam zaje*** umięśnionego tyłka, tylko mam hiperlordozę lędźwiową ;P Całe szczęście można to skorygować ćwiczeniami i rozciąganiem. Nie zmienia to jednak faktu że dziadostwo boli.

W międzyczasie okazało się że reszta nie ciekawych wiadomości po weryfikacji została zdementowana, zaczynam więc mam nadzieję, wracać do pionu. I tak oto kilka dni świętować będę swoje 35! urodziny, i czuję się w związku z tym z deka niekomfortowo. Takie to dziwne uczucie – coś jak ziarenko piasku w bucie, albo co chwilę wymierzany cios w żebra. Niby nic, da się funkcjonować ale mało to przyjemne. I najgorsze jest to że, nie jestem w stanie namierzyć źródła tego dyskomfortu. Pomyślałam że, ten wiek to może być to dobry moment na gruntowne przebadanie. Taki okresowy przegląd, albo raczej generalny. Okresowe są co roku a ja nigdy takich nie robiłam.

Jak ognia, przez całe samodzielne życie unikałam lekarzy i ogólnie pojętej służby zdrowia. Nie przepadam za nimi i mam swoje ku temu powody. Ciśnienie na widok białego fartucha skacze w kosmos, potrafię zemdleć przy oddawaniu krwi (i ilość tu nie ma żadnego znaczenia), zdarzało się przy zastrzykach wygiąć (te mięśnie jakoś tak się same spinały…) wbitą we mnie igłę a dwukrotnie, i przy tej czynności zemdlałam. Kiedy przychodziło do obowiązkowych szczepień wieku szczenięcego, zawsze trzymało mnie kilka osób. No nie lubię, w ostatnich 3 latach u lekarza z jakiegokolwiek podoru byłam może ze 3 razy (z czego dwukrotnie to była kontuzja!). I to tylko dlatego ze ból nie mijał, a katar przechodził w zapalenie oskrzeli czy tam płuc i uniemożliwiał normalne funkcjonowanie.

Badania trwają, na razie z krwi wynika ze poza jednym podwyższonym parametrem w postaci całkowitego cholesterolu, wszystko inne jest w „normie”. RTG wykazało problemy z prawidłową postawą, a tego co wykażą dalsze, nawet najstarsi górale nie wiedzą. Jedyne co mogę zrobić to zadbać o siebie, zrobić coś więcej bym przez kolejne lata – ile by ich nie było, mogła dalej skutecznie unikać służby zdrowia. Z tej dwójki wolę już iść na siłownię (której nie lubię tylko trochę mniej od tego dużego budynku pełnego ludzi w białych kitlach i strzykawkach w ręku). Nie oszukujmy się jednak, w tym postanowieniu o prowadzeniu się zdrowo też czasem/często upadam. Zwłaszcza w domu rodzinnym, gdzie na zapach potrafię trafić do czekolady, ciastek czy innego rodzaju poprawiacza humoru. Mama potrafi ugotować prawie najlepszy na świecie „chudy” bigos, tylko na jednej kostce smalcu… i zawsze wie lepiej o tym jak powinen wyglądać zdrowy tryb życia, ale jej szarlotka jest taka pyszna że klękajcie narody…

Siedzę więc sobie w to niedzielne popołudnie, uśmiecham do rodzicielki popijając herbatę z domową malinową nalewką wciągając mamine ciasto z jabłkami. I myślę o wieczornych zajęciach z jogi kręgosłupa … oraz o tym czy mam na nie iść, czy może jednak iść …

i został ostatni kawałek… na zdrowie ;P

Odpoczynek

Nieuchronnie zbliża się koniec roku, i jakoś tak wyjątkowo szybko mu to idzie. A zwłaszcza ostatni kwartał, minął nie wiem kiedy. Z kim bym nie rozmawiała, wszyscy mamy podobne odczucie. Czy to doba uległa skróceniu? Tydzień jest o conajmniej dzień za krótki, a ja jestem w permanentnym niedoczasie. Jest tak dużo rzeczy do zrobienia, tak dużo do zobaczenia i posłuchania, do przeżycia. Plan rezygnacji z telewizji w ramach oszczędności czasu idzie całkiem dobrze, za chwilę minie mi drugi miesiąc bez kablówki i to niespodziewane, ani razu nie odczułam jej braku. Mało tego, jakoś szczególnie nie korzystałam też z dostępnych mi platform streamingowych. A czasu nie mam wcale więcej, co widać zresztą po częstości dodawanych postów.

Każdą wolną chwilę wykorzystuję na sen, nie znaczy to wcale, że cierpię na bezsenność – raczej na permanentne niedospanie, bo zakładane 7 godzin snu bywa momentami nie wystarczające. I to jest duży problem. Nie jestem w stanie rano wstać, mam jak nigdy wcześniej ustawione dwa budziki, ale i tak potrafię kilka razy przestawiać drzemkę. Nie mam bladego pojęcia jak z tym walczyć, może po prostu brak mi jakichś witamin? Suplementacja brzmi całkiem spoko, gdyby nie to że trzeba codziennie pamiętać o łykaniu tabsów. No nie wejdzie, pamietam o tym 5 minut od wzięcia pierwszej tabletki, a potem ląduje to wszystko w apteczce. I gdy szukam plastra opatrunkowego, okazuje się że w koszyku leżą 4 naruszone opakowania magnezu …

Doszłam do wniosku że wszystkiemu jest winien Warszawski ZTM. Budują to nowe metro, zlikwidowali mi kilka autobusów dowożących ludzi do dworca Wileńskiego, a 527 puścili w Brudno jako dojazdówka do pierwszej stacji M2. I dlatego właśnie wiecznie stoję w korkach! Bo trasa tych autobusów wiedzie przez plac budowy. Wysłałam nawet maila do Zarządu Transportu Miejskiego, z wyrażeniem swojego uznania dla ich pomysłu, ale niestety nikt mi za niego jeszcze nie podziękował. Zupełnie nie wiem czemu, ja naprawdę nigdy ale to nigdy czegoś takiego jeszcze nie zrobiłam. Powinni docenić moje wyjście ze strefy komfortu.

Liczę mocno na chwilę przerwy w okolicy Świąt Bożego Narodzenia, wtedy zupełnie nic nie powinno mnie rozpraszać. Może poza oczekiwaniem na dolewkę gorącej herbaty z prądem, kawałkiem sernika czy ulubionego makowca. Przywiozłam do Żelka mój stary odtwarzacz DVD więc trylogia Sienkiewicza wejdzie grubo, razem z Asterixem i Obelixem w misji Kleopatra. W tym roku nawet prezenty ogarnęłam jeszcze w listopadzie, by cała ta bieganina i grudniowy pośpiech mnie nie dopadły. Przyznam był to fenomenalny pomysł – bierzcie jak swój, teraz nawet jak przechodzę przez centrum handlowe mogę poddać się obserwacjom ludzi, a nie biegać po sklepach w polowaniu na promocje. W grudniu mam czas na to by spokojnie przeanalizować mijający rok, podsumować zyski i starty, wprowadzić ulepszenia, uchwalić nowy budżet i zaplanować kilka wypraw. Zmienić to co nie grało, zmienić sposób myślenia by być lepszym człowiekiem i w dodatku milszym dla ludzi. Znowu nie zrobić noworocznej listy postanowień. Po prostu cieszyć się obecną chwilą, nawet tymi 15 minutami drzemki na szybie autobusu.

Nawet choinkę bez jęczenia ubrałam, mama tylko woła by wyłączyć światełka, bo to jeszcze nie czas! Ehh tęskniłam za tym: „zostaw to na święta!” …
Szyszki sosnowe zdaje się powinny rosnąć w górę … #ściema

Nauka

Interesujące jest, jak trudno przychodzi mi prosić o pomoc. Żyję w przekonaniu zupełnej samowystarczalności, nawet wannę potrafię uszczelnić silikonem, mało tego – stary potrafię zdjąć. Od zawsze miałam smykałkę do majstrowania, może jeszcze nie wiem jak zamontować nową lampę sufitową i o co chodzi z tymi fazami prądu, ale kilka filmów szkoleniowych na YouTube powinno mi pomóc w ogarnięciu tematu. Tylko czy to jest mi potrzebne? Jasne że mogę sama, ale odkrywam jak poproszenie o pomoc specjalistę, przyznanie się do tego że nie bardzo sobie radzę, pozwala mi dostrzec nieznane mi do tej pory pokłady dobra tkwiące w bliskich mi osobach. 

Odkryłam zupełnie niedawno jak to jest być tym proszonym o pomoc, temat dla mnie prosty jak konstrukcja cepa, dla innych wydawał się górą nie do przejścia. Jedna rozmowa i załatwione. Cudownym uczuciem po tym, było usłyszeć słowa „Maria dzięki za pomoc, teraz już wszystko jest jasne”.

To oczywiste że, nie na wszystkim w życiu muszę się znać. Chodź wszechwiedza (albo przekonanie o jej posiadaniu) wiele ułatwia, powiedzmy to sobie szczerze. Niezwykle trudno mi jest się do tego, przed samą sobą przyznać. Wolę uniknąć tematu, czegoś nie zrobić, lub udać że czegoś nie lubię, niż po prostu przyznać że nie umiem. Bardzo ciężko przychodzi mi konfrontacja z moimi brakami, czy skazami na charakterze. Przez gardło nie przejdzie przyznanie się do niedoskonałości. Prędzej zagrzebię je głęboko, niż doprowadzę do konfrontacji z nimi.

A z drugiej strony, tak właśnie postępując, jak łatwo jest utwierdzać się w samozachwycie, przekonaniu że jestem prze-kozakiem bez skazy, a reszta ludzkości powinna bić pokłon przed majestatem. Tak źle, i tak nie dobrze.

Uczymy się siebie całe życie, zbieramy doświadczenie z każdym kolejnym rokiem mamy go więcej, to dar z którego powinniśmy mądrze korzystać. To właśnie nabrane doświadczenie, każe mi wreszcie wyciągnąć te moje trupy z szafy. Wiem już że muszę je w jakiś sposób usunąć (najlepiej chyba po kawałeczku… małymi krokami) albo po prostu posadzić je przy stole i zaakceptować jako cześć wystroju. Wiem już jednak, że jeśli jest coś co mogę w sobie poprawić – powinnam to zrobić, a przynajmniej starać się to zrobić. 

Koloru oczu nie zmienię, nad wagą mogę i ciągle pracuję, wredne cechy charakteru staram się plewić (chodź to orka na ugorze). Mózgu nie przeszczepię, więc akceptuję co mam. Rozmiaru stopy też nie uda mi się zmniejszyć, ale cale szczęście sprawne są na tyle, bym mogła spotkać się z kimś w połowie drogi. Nie przestanę się uśmiechać i mieć wesołe usposobienie, takie od urodzenia mam nazwisko, a to wiadomo zobowiązuje. Mam dwie sprawne ręce i nogi które mogą mnie zaprowadzić na koniec świta. Doceniam możliwość zdobywania wiedzy (rychło w czas) i korzystam z możliwości rozwoju. Nauczyłam się wreszcie posługiwać się aparatem fotograficznym, kolej na naukę obsługi noża i igły. I zgadnijcie, co mam tu na myśli ;P

Usługi fotograficzne świadczę TANIO. Gwarancja szybkiej sprzedaży samochodu.
Tu kupię kiedyś torebkę. Po tym jak upłynnię zbędną nerkę…
Refleks mam. Albo farta.

Droga

Każde większe, emocjonalnie wyzywające wydarzenie życiowe funduje mi problemy ze snem. Przy każdej podróży, ważnym spotkaniu, zmianie drogi życiowej czy trudnej decyzji mam problemy z zaśnięciem, budzę się setki razy by nad ranem ze zmęczenia paść, a gdy trzeba wstać – pułk wojska nie obudzi. Mózg zamiast odpoczywać analizuje setki sytuacji, kręci film pod tytułem ” co by było gdyby”, wyrzuca wszelkie możliwe scenariusze i to zazwyczaj te idące w złym kierunku. No balanga na 102.

Przy wolej chwili, gdy mam czas na o by przeanalizować ostatnie kilka dni czy tygodni (co wierzcie mi zdarza się niezwykle rzadko) stwierdzam że trudne sytuacje w których byłam lata czy miesiące temu to pikuś w porównaniu z tym co mam obecnie. Lubię się poużalać by po chwili stwierdzić – no weź! Co ty za głupoty opowiadasz. Czy może być gorzej? Może być trudniej? Nie wydaje mi się, tak na serio! Oczywiście że trudne sytuacje czy choroby, mogą się w każdej chwili przyplątać, mogą z dnia na dzień zmienić w moim życiu wszystko. Ale czy to coś we mnie zmieni? Ufam że nic a nic. Bo czym jest ta nasza ziemska droga w porównaniu z wiecznością – to raptem kilka, może kilkanaście lat, i wieżę że czeka na mnie Niebo. A tam będzie balanga jakiej świat nie widział.

Siedzę więc sobie na kanapie, zeruję hummus w obawie że rodzimy już mi nie będzie smakował i zastanawiam jakie przeciwbólowe prochy spakować na nadchodzącą podróż i czy wytrzymam tamtejsze upały oraz wszechobecny problem z dostępem do wody. Przynajmniej tej pitnej. To że kupiłam bilet do Tel Awiwu i zdecydowałam się na 8 dniową podróż do Izraela zakrawa na niepoczytalność. Tam jest gorąco! W ciul. A jedyne czego nie znoszę to upały gdy muszę być na słońcu. Ufam jednak że poznam w niedalekiej przyszłości powód mojej podróży do Ziemi Świętej.

A problem z zaśnięciem i wstaniem na czas z łóżka przed nadchodzącą podróżą – nie pojawił się. Mało tego, we wtorek 01.10.2019 rozpoczęłam nową pracę (która będzie wyzwaniem, już to widzę, ale też da mi od groma satysfakcji) nawet nie przebudziłam się choćby raz. Chyba idzie ku lepszemu. Albo po prostu obrana droga prowadzi w dobrym kierunku. Over and out. Pozdro 3000 i do zobaczenia!

chyba zabrałam wszystko

Ogórki

Chciałam napisać coś o zbliżającej się dużymi krokami jesieni, ale ona na dobre już zadomowiła się w krajobrazie. Plizga złem. Zdążyłam już zmienić okrycie nocne – z koca na pełnoprawną kołdrę, bo zdarzyło mi się juz przemarznąć i dorobić się przeziębienia. Lubie to, lubię jesień, to zaraz po zimie moja ulubiona pora roku. Mam już powód do noszenia jeansowej kurtki i szalika, wyciągam ulubione bluzy i długie spodnie. Staram się jak najwięcej czasu spędzać na dworze, słońce nie jest już moim wrogiem. Mogę do woli syntezować witaminę D.

Jesienią najbardziej lubię podróżować, można zdecydowanie efektowniej wykorzystać dzień, nie chowając się non stop przed palącym słońcem i upał zdecydowanie mniej dokucza. I oczywiście najważniejszy aspekt – wszyscy już wrócili do szkoły czy na studia. Dzieci na placu zabaw jest już zdecydowanie mniej, pod oknem spokojniej. Kolejki w muzeach mniejsze lub nieobecne, szlaki górskie puste tak jak zatoka Pucka – wyludniona. Sezon w wielu miejscach dobiega końca. I właśnie wtedy do akcji wkraczam ja.  Nawet ulubione trampy nie odparzają mi już stóp. Pogoda sprzyja wędrowaniu, czy przyjemnej jeździe na rowerze.

Końcówka tegorocznego sezonu letniego w moim wykonaniu jest intensywna ledwo wróciłam ze Lwowa (krótka fotorelacja okrasi ten post), za chwilę zmieniam pracę, a zaraz po tym jadę na tygodniowy wypad do Izraela, potem Serce Dawida i Umiłowani w Krakowie. Praktycznie cały czas jestem w rozjazdach, dlatego plany na spokojny weekend dla relaksu musiałam odłożyć na listopad. Nie żebym miała się skarżyć, lubię tak wypełniony kalendarz. Każda, ale to absolutnie każda wyprawa, to też czas na spotkanie z różnymi ludźmi, sympatycznymi. Takimi którzy z jakiegoś powodu znaleźli się w moim życiu. Sprzyja to budowaniu relacji, no i pozwala poznać lepiej drugiego człowieka. Wspólne podróżowanie bywa stresujące i wtedy właśnie można się przekonać co w nas siedzi.

Dużo się u mnie dzieje, czas nie płynie powoli, on zasuwa jak Struś Pędziwiatr, a ja czuje się wtedy zupełnie jak Kojot Wiluś, na którego za chwilę spadnie imadło. Wtedy chciałabym wejść w posiadanie kontroli nad czasem, mieć możliwość wydłużenia chwili szczęścia, by się nią nacieszyć do woli. Wcale nie musi to być coś niesamowitego, równie przyjemne co podróże jest jedzenie kiszonych ogórków produkcji mojej rodzicielki. Albo zapiekanka z ziemniaków i do tego kiszone ogórki, rewelacyjnie jesienią wchodzi też pieczone jabłko z cynamonem i rodzynkami. Co kto lubi. Równie dobrze sprawdza się kubek gorącej herbaty z cytryną, koc i dobry film.

Dlatego uważam że w życiu najważniejsze jest mieć chudą rękę. Tak by zmieściła się do słoja z ogórkami.

Lwów, kościół Św Piotra i Pawła oraz klasztor Jezuitów, obecnie kościół obrządku bizantyjskiego.
Lwów, kościół Bożego Ciała i klasztor oo. Dominikanów, obecnie cerkiew.
Lwów, cerkiew Wołoska i wieża Korniatka.
Lwów, tego Pana nie muszę przedstawiać.
Rozgrzewająca herbata z przyjaciółmi. Lwów.