Rzeczy

Przeglądając oferty na aliexpress w poszukiwaniu organizera na piloty i ładowarki (takiego do umieszczenia na oparciu kanapy) stwierdzam, że nabycie umiejętności szycia na maszynie to jednak jest dobry pomysł, zamiast kupić mogłabym uszyć go sama – dokładnie taki jakiego potrzebuję. Umieściłam więc ten organizer na liście „rzeczy do nabycia” (nie lubię jak mi się kable od ładowarek wszelakich walają po podłodze) razem z kursem kroju i szycia o którym od dawna myślę. Ale zanim zacznę realizować te plany, poddam je weryfikacji – w ciągu najbliższych kilku miesięcy muszę je wpisać conajmniej 5 razy na listę zakupową wraz z rozsądnym uzasadnieniem potrzeby, bym przeszła do ich finalizowania. Taki mam właśnie lajfhak na swój mózg i jego potrzebę posiadania rzeczy.

Wiecie już, że z powodów tego przebywania w domu edukuję się, słucham podcastów, oglądam TED Talks , czytam i wprowadzam w życie/testuję dzięki temu różne idee. Jedną z nich właśnie jest powyżej opisany sposób na weryfikację moich potrzeb czy raczej zachcianek, zanim radośnie przejdę do ich spełniania. Do tej pory, jak coś wpadło do głowy to w zazwyczaj krótkim, lub bardzo krótkim czasie dochodziło do realizacji pomysłu. Nawet zakup mieszkania zajął mi licząc od momentu podjęcia decyzji, że szukam – do odebrania kluczy max 3 miesiące. I o ile to była bardzo dobra decyzja z perspektywy czasu stwierdzając, to mam niestety na koncie dużo takich których nie mogę w żaden sposób uzasadnić, jak skromna ale jednak kolekcja winyli i jednocześnie brak adaptera!

Mam chyba osobowość sroki, bo zawsze gdy widzę coś co jest ładne i najlepiej błyszczące albo mam na to w domu na półce odpowiednie miejsce od razu musi być moje. Tracę zupełnie rozsądek i zawsze znajdę dobre wytłumaczenie dla dokonanego zakupu. Oczywiście nie zawsze nabyta rzecz okazuje się zbędnym bibelotem, ale zadziwiająco duża ich cześć po rozpakowaniu ląduje gdzieś upchnięta i jedynym przeznaczeniem tego „dobra nabytego” jest zbieranie kurzu. W perspektywie kilku lat zaowocowało brakiem przestrzeni do życia i zaczęło mnie wreszcie uwierać to, że nowo kupiony przedmiot lądował na podłodze w sypialni i potrafił tam trochę przeleżeć zanim zdecydowałam się na znalezienie mu odpowiedniego miejsca.

Weźmy na przykład taki zwykły pojemnik na żywność, niby nic szczególnego – pojemnik z niebieską pokrywką jakich wiele, ale był on idealny wg. moich standardów i gdy pewnego dnia zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach, potrafiłam całej rodzinie i znajomym do każdej szafki zajrzeć w jego poszukiwaniu. Akcja ratunkowa zaginionego pojemnika trwała ponad miesiąc, i znalazłam skubańca u mamy w zamrażalniku z jakimś badziewiem w środku. Po czym kilka dni poźniej wsadziłam go do mikrofali i pokrywka straciła swój oryginalny kształt… ale dalej go mam i używam. Powinnam go jednak wyrzucić, bo to zakrycie lekko się jednak nadtopiło, i wygląda na skarb znaleziony na śmietniku. Mam swoje ulubione rzeczy, ale też czasem czuję do niektórych jakby obowiązek posiadania.. jak na przykład wałek. Wiem, że butelka po winie nada się równie dobrze do wypłaszczenia ciasta na wielkanocny mazurek, ale mam przecież wałek – bo gospodarstwo domowe, bez wałka nie ma racji bytu! Kolejnym przykładem są piękne skórzane klasyczne botki, kupione lata temu w Londynie i które założyłam raz bo są koszmarnie niewygodne… ale ciągle je mam.

Niestety przywiązuję się emocjonalnie do wszystkiego co posiadam, może nawet nie do konkretnego przedmiotu jako takiego i wartości jaką sobą przedstawia ale bardziej, co ciekawe do tego gdzie się znajduje, i czy to konkretne miejsce które mu wybrałam jest dla niego odpowiednie. Na przykład kolekcja płyt: albo zniknie zupełnie, albo na amen będzie znajdowała się w jednym przeznaczonym dla niej miejscu. Myślę, że czasem ta świadomość posiadania, przybiera z mojej strony formę dziwnego kultu. Lubię mieć poczucie, że coś mam nawet jeśli tego nigdy nie użyłam – mam tak na wszelki wypadek. Czasem wyciągnę z szafki popatrzę i schowam, bo jeszcze się zniszczy czy coś…. a też gdy coś ulegnie zniszczeniu, kupuję identyczną rzecz – jak kolejna już czwarta para czerwonych conversów.

Usłyszałam ostatnio zdanie które mnie naprawdę mocno poruszyło, „kochaj ludzi, używaj rzeczy … w drugą stronę to nie działa”, od kiedy dotarło do mnie moje niezdrowe przywiązywanie się do przedmiotów, i od kiedy zaczęłam szerzej patrzeć na swoje życie i absolutnie się z tym zgadzam. Przedmioty, dobra które mamy są po to by je używać, a to że się niszczą to przecież naturalna kolej rzeczy, coś co należy przyjąć i zaakceptować. Dlatego używam, oddaję, sprzedaję lub wyrzucam coraz więcej rzeczy które posiadam, a te nigdy nie używane wchodzą wreszcie do użycia. Codziennie mam coraz mniej dupereli i z każdym wyniesionym z domu przedmiotem, czuję się coraz lepiej w mojej prywatnej przestrzeni. Nie oznacza to, że rozstanie się z czymś czy kimś jest proste – nigdy nie jest, ale idzie ku dobremu. Robię w swoim świecie miejsce dla ludzi.

zdaje się to ich ostatni sezon, kwarantanna dała im kilka tygodni życia więcej, ale szukam już jakiejś dobrej promocji – sznurowadła oczywiście zostaną przeniesione do nowych … bo nie lubię zmian ;P

Jutro

…no i karawana jedzie dalej. Spodziewany koniec świata znowu nie nadszedł, a my ciągle siedzimy w domu. Trzy tygodnie były nawet do wytrzymania, ale już kurczą mi się zapasy alkoholu i cukru w kostkach, bo czekolady od dawna nie mam… Ograniczyłam wyjścia do sklepu na raz na tydzień lub rzadziej i uzupełnienia zapasów nie przewiduję jeszcze przez najbliższe kilka dni… Nawet nie chce mi się do całodobowego monopolowego podejść, bo już irytuje mnie to całe szykowanie się do wyjścia. Kolejna procedura … witamy w korpo świecie… i jeszcze ten nakaz zakładania maseczek, mam jedną „wielorazową” ale chodzę w arafatce, i oczywiście stosuję się do zaleceń bo nie uśmiecha mi się mandat… tylko że, wszystkie te nakazy i zakazy grają mi na nerwach, najczęściej po prostu zostaję w domu. Widzę po ilości cukru którą konsumuję że psychika mi siada, a znam już siebie na tyle by wiedzieć że to permanentny stres jest powodem tego stanu. Stres związany z obawą o przyszłość, o wolność jednostki, o samodzielność i życie w pojedynkę, o brak alko i czekolady, o w sklepie dostępny tylko popcorn do mikrofali, o to że Netflix i HBO nie mają mi już nic do zaoferowania. Problemy, problemy…

I tu nagle dziś z rana budzi mnie pytanie – jak bardzo wolna jestem i od czego uzależniona? Co mnie spętało i co ciągnie w dół, co jest kulą u nogi?Zrozumienie tego stanu przyszło nagle i uświadomiłam sobie że, nie będę wolna do momentu gdy na karku wisi kredyt hipoteczny czyli jeszcze jakieś 24 i pół roku. Kiedy go spłacę będę miała 60tkę i pewnie kilka lat życia przed sobą, bo po tym co funduje nam świat a raczej ludzie u władzy, to śmiem wątpić bym w zdrowiu dożyła 65. Niezła perspektywa..

W ubiegłym roku będąc w Izraelu poznałam w drodze do Galilei trójkę Australijczyków świętującą swoje urodziny (na bank mieli powyżej 75lat!) w podróży dookoła świata. Byli w świetnej kondycji, pięknie opaleni, uśmiechnięci i zadowoleni z życia. W rozmowie ze znajomymi rzuciłam w żartach że, chciałabym w ich wieku móc tak korzystać z życia i po prostu się nim cieszyć. I mieć na to siły bo przecież nie fundusze, bądźmy realistami. I wiecie co usłyszałam – „zapomnij, my mamy Czarnobyl we krwi” i wtedy wylądowałam twardo na tyłku.

Przed pandemią zdążyłam otworzyć IKZE, wiem rychło w czas ale pocieszam się że, to jest pierwszy krok. Bo jednak może się okazać że, dożyję emerytury, a nie mam ogródeczka w którym mogę sobie coś sama wychodować, co najwyżej pomidory koktajlowe w doniczce, na balkonie wielkości 1×2 m. I to tylko jak będę o pamiętać o codziennym podlewaniu… A przecież mogę zachorować i mieć w konsekwencji tej przypadłości problemy z pamięcią… ale chwilaaa, ja już je mam!. Razem z prokrastynacją daje to oszałamiające efekty 😛 Zaczynam gubić dni tygodnia, otwieram oczy i jest poniedziałek, potem zamykam i otwieram i dalej mamy poniedziałek albo czwartek, zupełnie jak dziś. Okazuje się że, nie wiadomo gdzie zgubiłam 3 dni. Może powinnam przejść na kalendarz miesięczny? Mam wtedy mniejszą ilość danych do zapamiętania… Ale do brzegu.

Jestem w czarnej d…dziurze, i nawet się tu urządziłam całkiem nieźle, akceptuję wszystko co się dzieje wokoło bez mrugnięcia okiem. A bardzo, bardzo nie tego nie chcę. Pragnę z tego wyjść i wreszcie żyć tak jak powinnam, jak byłam do tego stworzona. A ja tak szybko przywiązuję się do rzeczy czy sytuacji i żyję ułudą niezmienności życia, wrażeniem posiadania pełnej kontroli nad nim. Łykam jak pelikan wszystko co ktoś do mnie mówi zamiast poświęcić chwilę i dokonać weryfikacji otrzymanych informacji, powtarzam zasłyszane głupoty, i to wszystko pod pozorem martwienia się o przyszłość. Czy martwienie się o jutro cokolwiek zmieni?? Nie zmieni przecież nic a nic, przysporzy tylko bólu brzucha i w przyszłości wrzodów, albo innego okropieństwa. A przecież żyję tu i teraz, nie wczoraj i nie jutro. TERAZ.

Dziś zamiast martwić się o jutro, powinnam działać. Zamiast zastanawiania się co to będzie, powinnam pracować by jutro wyglądało conajmniej tak jak tego bym chciała. Zmieniać jeśli coś się da, a przynajmniej podejmować próbę zmiany. Wiadomo że, są sytuacje w których nie mam nic do powiedzenia, gram kartami które ktoś mi rozdał i staram się przejść nad tym do porządku dziennego, by zająć się tym na co realnie mam wpływ: jak rodzaj piwa które wieczorem wypiję, albo smak czy wielkość paczki chipsów do tego piwa. Widzę też inną drogę – zamiast wydawać pieniądze na chwilową przyjemność mogę zainwestować je w jakiś kurs, albo książkę która coś po sobie zostawi, coś innego niż ekstra kilogramy. Wiadomo nie wszystko na raz, bo się poddam przy pierwszym niepowodzeniu. Ale ograniczam się z każdym kolejnym dniem i miesiącem. A to przyniesie efekty 🙂 Wszystko po to, by w wieku 60 lat a może i wcześniej móc wybrać się w podróż dookoła świata. Bo co z tego że, był Czarnobyl, i co z tego że żyjemy z nowym rodzajem choroby? To przecież, jak wszystko w życiu też minie. Fakt zostawi coś po sobie, ale my dalej o tym co zostawił Czarnobyl nie wiele wiemy a co tu dopiero myśleć o obecnej zarazie. Na realizację swojego marzenia mam kilka ładnych lat, czas więc najwyższy zacząć przygotowania przez zdobycie kondycji, funduszy i wiedzy przydatnej w podróżowaniu po kulturowo odmiennych zakątkach świata. A w międzyczasie planuję po prostu żyć, i cieszyć się każdym dniem tak jak by był moim ostatnim.

Ogólny zarys działania na najbliższe tygodnie, który być może uda mi się zrealizować wygląda następująco:

  • pojadę w Polskie góry, jakiekolwiek
  • zrealizuję plan urlopowy na sierpień czyli: Hel
  • zrobię kurs surwiwalu czy rozpalania ognia bez zapałek … albo budowania schronu
  • wybiorę się do dentysty
  • uszczuplę ilość butelek szampana z barku .. bo już nic innego nie będzie, a tego trunku mam całkiem zacną ilość i nie jest to Dorato
  • coś bym zapaliła, jakieś kadzidełka albo świeczkę bo na razie mam bana (w zapasie tylko 5 sztuk, a to jest rezerwa na brak prądu) a czuję potrzebę patrzenia jak coś płonie …
  • odwiedzę sklep IKEA – na zakupy pójdę osobiście, mam dość onlajna
  • jak tylko otworzą siłownię wbijam tam jak dzik w żołędzie
  • zrealizuję plan jaki miałam w tym roku a mianowicie zapiszę się na kurs szycia na maszynie – to jak się teraz okazuje, jest bardzo przydatna umiejetność
  • zrobię kolejny tatuaż, planu nie zmieniam tylko przekładam w czasie jego realizację
  • odwiedzę przyjaciół i rodzinę, za mamą to tęsknię najbardziej

Dobra, skoro to już postanowpine czas wziąć się za jego realizację, zacznę od rewizji barku i policzenia ile tych butelek szampana mam. Jak się uda zrealizować cokolwiek z tej listy to będzie świetnie, a jak nie to nawet lepiej, może wpadnie tam coś lepszego? Nawet jakoś mi się poprawiło nastawienie, idę na śniadanie… Marysia woła że nie będzie 3 razy podgrzewać owsianki. 😛

Obraz nędzy i rozpaczy – 3 z ostatnich 5ciu sieczek w pogotowiu by podpalić ten świat, a w tle mój „taras” …

Kwarantanna

Ale się porobiło, ostatnie pół roku żyłam tylko myślą o nadchodzącym zimowym wyjeździe (no i paru innych mniej istotnych rzeczach) a tu nagle, trzeba siedzieć na tyłku w swoich czterech ścianach. Końca tego zamknięcia nie widać, ale małe światełko na końcu tunelu zaczyna się rozpalać – o ile tylko dalej będę stosować się do odgórnych wytycznych i zostanę w swoim domu. Dobry Boże, nie przypuszczałabym nigdy że, od mojego siedzenia w domu (to lubię!) tak dużo może zależeć. Tak dużo oznacza najwyższą stawkę, jedyne co tak naprawdę mamy – nasze życie.

Myślę w tych dniach o moich bliskich, rodzinie i przyjaciołach których nie mogę zobaczyć dla ich i mojego bezpieczeństwa. Ilość rozmów telefonicznych które przeprowadziłam w tym tygodniu zaczyna przerastać standardową kwartalną ilość. Niechęć do takich konwersacji odziedziczyłam po mamie, obie preferujemy kontakty twarzą w twarz a telefonu używamy tylko do umówienia się lub przekazania zwięzłych komunikatów, typu: „wpadnę na weekend, będę w piątek – ugotujesz coś dobrego?”. Co jest jednak śmieszne, obecnie mam już dość pisania smsów (a to preferowany przez mnie sposób kontaktu) czy wiadomości na komunikatorach i naprawdę zaczynam doceniać rozmowy telefoniczne – ale spokojnie, bez paniki. Nie oznacza to wcale że, od dziś będę do wszystkich wydzwaniać. Limit idzie na mamę i kilku wybrańców.

Kilka dni temu skończyła mi się dwutygodniowa „kwarantanna” którą po powrocie z urlopu dla bezpieczeństwa sobie wlepiłam, i muszę przyznać że, nie był to zmarnowany czas. Moja kuchnia od lat nie wyglądała tak dobrze, a w dodatku ponieważ naoglądałam się różnych filmów na YouTube o tym jak skutecznie sprzątać i przechowywać rzeczy, połączyłam to z moim nowym sposobem na życie jakim zaczyna być minimalizm i rozpoczęłam segregację wszystkiego. Totalnie wszystkiego co posiadam, po dwóch tygodniach nareszcie zaczęłam dostrzegać koniec tej segregacji … Jeśli chcecie podjąć wyzwanie jakim są generalne porządki, to obecna sytuacja jest chyba dobrym impulsem by wreszcie to zrobić. Dlatego polecam wam książkę „Magia Sprzątania” Marie Kondo. To naprawdę mały poradnik, w sam raz na dwa wieczory. Z deka mi to zresetowało głowę, i dzięki zastosowaniu się do jej porad czuję się ze sobą i ilością otaczających mnie rzeczy coraz lepiej.

Kuchnia nareszcie dostosowana jest do mnie, rzeczy są tam gdzie powinny – pod ręką, ale na swoim miejscu. Odchudziłam ilość papierów/dokumentów w segregatorach oraz przejrzałam książki i dość sporą ilość mam do oddania. Głównie fantastyka (trochę Komudy, Pilipiuka, Piekary i Dębskiego) ale i kilka sportowych biografii, więc może ktoś z was będzie miał na nie ochotę? Mam jeszcze kilka kategorii do przejrzenia, ale też nie wszystko na raz. Jeśli zrobię to za szybko będę się musiała zabrać za ułożenie ostanich jeszcze nigdy nie ruszonych puzzli w ilości 3000 elementów, a jakoś tak nie mam weny 🙂 i miejsca… Jedyną opcją jest podłoga, ale wtedy nie sprzątnę ich do kiedy nie ułożę, a to zajmie sporo czasu i wygeneruje za dużo kurzu. Znam siebie na tyle by wiedzieć że będzie mnie to psychicznie uwierać więc nie będę się dobrowolnie narażać :). Ewentualnie zacznę sprzątać od nowa. Taki mam właśnie sposób na radzenie sobie ze stresem i czasem spędzonym we własnym towarzystwie. Bardzo, ale to bardzo nie chcę, gdy się to wszystko wreszcie skończy mieć poczucie, że zmarnowałam dany moment, a akturat umiejętność marnowania czasu mam opanowaną do perfekcji.

Ej! W sumie to mam i 2 x 3000 puzzli już raz ułożonych (pełnych), gotowych powędrować w dobre ręce.

P.S. Marie Kondo przy segregacji książek wyraża przekonanie że, te książki które kiedyś kupiłam a do chwili obecnej ich nie przeczytałam powinnam od razu oddać (wszystkim to mówi!). Dowód na drugiej fotografii :P. Myślę sobie – no hola hola nie tak szybko, zamiast oddać wszystkie nieprzeczytane pozycje podejmę wyzwanie ich przeczytania. Przygotowałam stos z wybranymi które dostały drugą szansę i zaczęłam segregację, znaczy czytanie. Zasada jest jedna jeśli po trzech rozdziałach nie wejdzie – znika. Niedługo podam wam listę pozycji którymi chętnie kogoś jeszcze obdarzę. Na razie oddam w dobre ręce, to co poniżej.

Efekt czystki część 1. Oddam w dobre ręce.
Wspomniana „magia sprzątania” Marie Kondo. Tym stwierdzeniem autorka dotknęła mojego wrażliwego miejsca … kiedyś. Znaczy nigdy.
Robię jednak co mogę by to kiedyś wyplewić z mojego życia.

Żyję

Faktura za przedłużenie „najmu” domeny uświadomiła mi że, moje rozkminy mają już rok. Oj, szybko poszło 🙂 I jak mam to podsumować, w skrócie to 12 miesięcy, 1785 odwiedzin, 10 komentarzy. Przecież to istne szaleństwo! Dziękuję wam bardzo za wasze kliknięcia, nie przypuszczałbym że będzie mi to sprawiać radochę, a już zwłaszcza wasze reakcje na to co wrzucam dają największy fun. Dziękuję za te zainicjowane rozmowy i wiadomości, lubię to. Bardzo. Do rzeczy jednak, chciałam dać znać, żyję, 1 lutego skończyłam 35 lat, mam się dobrze, na nic nie choruję, dolegliwości bólowe minęły. Jest git. Z tym że nie było.

Luty to dla mnie dziwny miesiąc, niby najkrótszy, niby taki przejściowy w oczekiwanie na wiosnę – ale osobiście ryje mi głowę od kilku już lat. Dokładnie od 10 lutego 2016 roku. Od chwili gdy zmarła moja siostra, luty jest pusty, a ja ze wszystkich sił staram się znaleźć sobie zajęcie pozwalające na przetrwanie, na nie myślenie. Modlitwa, kino, siłownia, pożądki, zakupy, spotkania ze znajomymi, jakikolwiek wyjazd. Cokolwiek co odwróci moją uwagę. Niestety nie pomogło też to że pożegnaliśmy pod koniec stycznia Borysa (dla tych którzy nie wiedzą, był to pies mój i mojej siostry).

Przez ostatnie 4 lata starałam się żyć jak najlepiej, dawać z siebie 100%, wykorzystywać swoje możliwości, rozwijać talenty. Rożnie z tym bywało, ale mogę powiedzieć że inspiracja jaką cały czas jest dla mnie Marta, pcha mnie do przodu. Wiem że jestem tchórzem i sama nie wejdę w coś, w co ona by wbiegła. W ciężkich chwilach gdy zadam sobie pytanie o to, jak ona postąpiła by w danej sytuacji, odpowiedź daje mi siły do działania. Marta we wszystko wchodziła na całego. A już zwłaszcza pod koniec życia, gdy choroba odzierała ją z sił, miałam czasem wrażenie że ma tytanowy szkielet i atomowy napęd, tylko to ciało było lipne.

Pamiętam że użalałam się nad sobą z jakiegoś błachego powodu, typu słabo płatna praca, nadwaga i parę innych głupot – szukałam wymówek i myślałam że, pogłaszcze mnie po głowie i przytaknie moim usprawiedliwieniom. A ona jak zwykle, wymieżyła z bazuki i prosto w oczy walnęła: ” bo w życiu trzeba miech charakter, a nie charakterek”. Bez owijania w bawełnę mówiła co myśli, i nigdy z nikim się nie cackała. Obrałam więc te słowa za swoje życiowe motto, pomagają mi w chwilach gdy chcę się poddać, bo nie mam na coś czasu, czy sił. Stawiają mnie do pionu. W lutym tego roku też mi naprostowały parę spraw, bo znowu upadłam w swoich postanowieniach, tylko tym razem zamiast wstać stwierdziłam że, w błocie na ziemi jest już mi całkiem przyjemnie i nie przeszkadza wcale to że śmierdzi. I wtedy nadszedł luty, kolejna rocznica urodzin mojej siostry. I znowu to usłyszałam, wezwanie do walki o siebie. Nie od niej i nie w tych słowach, ale ton wypowiedzi był dokładnie taki sam 🙂

Wstałam więc, otrzepałam kolana i poprawiłam koronę, maszeruję dalej. Tęsknię codziennie do mojego najlepszego przyjaciela i martwię się tym że, 22 lutego 2021 roku będę już od Niej starsza, a Marta na zawsze będzie miała 35 lat. Zaledwie 35, ale śmiem twierdzić że niektórym i 80 nie wystarczy by żyć w pełni. Jedyne czego pragnę, to gdy się (ewentualnie) zestarzeję nie żałować ani jednego dnia, ani jednej nie wykorzystanej możliwości. Nie marnować nawet chwili, nie wiem przecież ile tych chwil mi jeszcze zostało. Tego sobie i wam życzę, z okazji moich niedawnych 35 urodzin.

Lubię gdy wieje, myślę wtedy o Marcie aka Vichurze 😛
Lipiec 2019. Foto by Katarzyna W.

Początek

Z mojego prawie pełnoletniego już doświadczenia wynika, że ból głowy pojawia się dopiero w Nowym Roku. A i to zazwyczaj po dobrej zabawie Sylwestrowej. Niestety mnie ta przypadłość dopadła przed tym całym zamieszaniem. Polubiłam się dziś z Ibupromem, i obawiam się że, ten atak migreny nie pozwoli mi doczekać do północy, ale nie tracę nadziei!

Gdy wpadłam na pomysł żeby moją tegoroczną podróż do Budapesztu, zakończyć wczesnoporannym lotem powrotnym i z marszu skierować się do pracy, obiecałam sobie wyciągnąć wnioski na przyszłość i nie powtórzyć tego błędu. A jednak, czas pokazał że nauka ta poszła w las. Dziś zrobiłam lepszy numer – lot powrotny z Erywania miałam o 2:30! naszego czasu i chwilę przed 8 RANO! byłam w domu. Spałam w samolocie, o ile te 3 godziny można nazwać spaniem. Przed lotem, jak zwykle ani na chwilę nie zmrużyłam oka, a o 9 rano zaczęłam pracę … niby nic się nie działo, ale praca to praca. I tak mija już 36 h bez snu… a ja nie mam już 20 lat, więc opłacam ten pomysł potwornym bólem głowy.

Do brzegu. Drodzy przyjaciele, czytelnicy krewni i znajomi Królika. Zaczynamy kolejny rok razem. Dziś uświadamiam sobie że to nowa dekada! Kto by pomyślał 🙂 lata 20ste XXI wieku! Z tej właśnie okazji chciałabym powiedzieć że myślę o was, dziękuje że czytacie te moje rozkminy i jak się okazuje niektórzy dość regularnie. Bardzo mnie to cieszy, bo pozwalacie mi na spełnienie mojego marzenia :). Dlatego chciałabym życzyć Wam: dobrego początku nowej dekady. Energii do zamknięcia spraw z przeszłości, by nie wpływały na was destrukcyjnie, zamknijcie wreszcie te drzwi i dajcie sobie przestrzeń na nowe doświadczenia. Zdrowia by mieć siłę na to co przed nami. Odwagi by żyć po swojemu oraz dystansu do życia ziemskiego ;P. Przyjaciół z którym można konie kraść. Szczęścia w ilościach niewyobrażalnych, a także tych chwil które uświadomią Wam co jest dla was ważne i siły by przetrwać to co będzie dla was przykre, bo nie oszukujmy się – zdarzy się i tak. Radości ponad miarę i uśmiechu w hektolitrach. Bliskich z otwartą dłonią zawsze niosącą pomoc.

Dziś wzniosę toast za was! Za nasze ciągle nowe początki! Dzięki że jesteście 😀

Tylko ostrożnie z ogniem! Tym też można się poważyć – sprawdziłam.

Nauka

Interesujące jest, jak trudno przychodzi mi prosić o pomoc. Żyję w przekonaniu zupełnej samowystarczalności, nawet wannę potrafię uszczelnić silikonem, mało tego – stary potrafię zdjąć. Od zawsze miałam smykałkę do majstrowania, może jeszcze nie wiem jak zamontować nową lampę sufitową i o co chodzi z tymi fazami prądu, ale kilka filmów szkoleniowych na YouTube powinno mi pomóc w ogarnięciu tematu. Tylko czy to jest mi potrzebne? Jasne że mogę sama, ale odkrywam jak poproszenie o pomoc specjalistę, przyznanie się do tego że nie bardzo sobie radzę, pozwala mi dostrzec nieznane mi do tej pory pokłady dobra tkwiące w bliskich mi osobach. 

Odkryłam zupełnie niedawno jak to jest być tym proszonym o pomoc, temat dla mnie prosty jak konstrukcja cepa, dla innych wydawał się górą nie do przejścia. Jedna rozmowa i załatwione. Cudownym uczuciem po tym, było usłyszeć słowa „Maria dzięki za pomoc, teraz już wszystko jest jasne”.

To oczywiste że, nie na wszystkim w życiu muszę się znać. Chodź wszechwiedza (albo przekonanie o jej posiadaniu) wiele ułatwia, powiedzmy to sobie szczerze. Niezwykle trudno mi jest się do tego, przed samą sobą przyznać. Wolę uniknąć tematu, czegoś nie zrobić, lub udać że czegoś nie lubię, niż po prostu przyznać że nie umiem. Bardzo ciężko przychodzi mi konfrontacja z moimi brakami, czy skazami na charakterze. Przez gardło nie przejdzie przyznanie się do niedoskonałości. Prędzej zagrzebię je głęboko, niż doprowadzę do konfrontacji z nimi.

A z drugiej strony, tak właśnie postępując, jak łatwo jest utwierdzać się w samozachwycie, przekonaniu że jestem prze-kozakiem bez skazy, a reszta ludzkości powinna bić pokłon przed majestatem. Tak źle, i tak nie dobrze.

Uczymy się siebie całe życie, zbieramy doświadczenie z każdym kolejnym rokiem mamy go więcej, to dar z którego powinniśmy mądrze korzystać. To właśnie nabrane doświadczenie, każe mi wreszcie wyciągnąć te moje trupy z szafy. Wiem już że muszę je w jakiś sposób usunąć (najlepiej chyba po kawałeczku… małymi krokami) albo po prostu posadzić je przy stole i zaakceptować jako cześć wystroju. Wiem już jednak, że jeśli jest coś co mogę w sobie poprawić – powinnam to zrobić, a przynajmniej starać się to zrobić. 

Koloru oczu nie zmienię, nad wagą mogę i ciągle pracuję, wredne cechy charakteru staram się plewić (chodź to orka na ugorze). Mózgu nie przeszczepię, więc akceptuję co mam. Rozmiaru stopy też nie uda mi się zmniejszyć, ale cale szczęście sprawne są na tyle, bym mogła spotkać się z kimś w połowie drogi. Nie przestanę się uśmiechać i mieć wesołe usposobienie, takie od urodzenia mam nazwisko, a to wiadomo zobowiązuje. Mam dwie sprawne ręce i nogi które mogą mnie zaprowadzić na koniec świta. Doceniam możliwość zdobywania wiedzy (rychło w czas) i korzystam z możliwości rozwoju. Nauczyłam się wreszcie posługiwać się aparatem fotograficznym, kolej na naukę obsługi noża i igły. I zgadnijcie, co mam tu na myśli ;P

Usługi fotograficzne świadczę TANIO. Gwarancja szybkiej sprzedaży samochodu.
Tu kupię kiedyś torebkę. Po tym jak upłynnię zbędną nerkę…
Refleks mam. Albo farta.

Rozczarowanie

Cieżko mi uwierzyć w to że mam już połowę października, przecież chwilę temu świętowaliśmy Nowy 2019 a tu już ludzie pytają mnie o plany na Sylwestra. Mam wrażenie że gdy tylko odwrócę wzrok, czas bawi się ze mną w chowanego i zanim się zorientuję tygodnie mi umykają. Od dawna najważniejszą funkcją mojego telefonu jest kalendarz, nie umówię żadnej wizyty u dentysty bez zajrzenia do niego, żadna kawa czy spotkanie, nawet wypad do kina jest zaplanowany. Tęsknię za spontanicznością. Tęsknię za czasem wolnym, bym gdy wyjdę z pracy nie gnała na złamanie karku do domu bo sprawy trzeba załatwić. Nie mam bladego pojęcia jak ludzie mający rodzinę i dzieci są w stanie funkcjonować organizując czas nawet kilku osób. Naprawdę podziwiam.

Moja spontaniczność została ograniczona do polowania na tanie bilety lotnicze, spontanicznie kupiłam w ubiegłym roku zdaje się, bilety do Izraela, a potem podporządkowałam temu wyjazdowi sporo. Wróciłam i mam mieszane uczucia i wspomnienia z tego wyjazdu, bo nie wszystko poszło tak jak bym chciała. Nie spędza mi to snu z powiek bo dzięki temu doświadczeniu wiem też, czego na przyszłość nie robić. Nie przepadam za zorganizowanymi wycieczkami gdzie każda godzina jest zaplanowana co do sekundy, nie lubię się śpieszyć i o ile jednodniową wycieczkę po okolicy zniosę, to tygodniowej już nie. Lubię sama organizować sobie czas i lubię mieć go wystarczająco, nie czuję przymusu zobaczenia każdego kamyka i zrobienia wszystkiemu zdjęcia. Potrzebuję też się zerwać na chwilę dla siebie, jeśli zdarza mi się podróżować w grupie. Zazwyczaj to nic osobistego, to po prostu chwila na zebranie myśli, przegrupowanie sił by ruszyć w kolejny podbój świata. Taka zupełnie moja, chwila oddechu od otaczającego mnie świata.

Izrael dla mnie, zdecydowanie nie był wypoczynkowym kierunkiem, no chyba ze ograniczyłabym się do Tel Awiwu czy okolic morza Czerwonego, i tam została. Ja jednak preferuję aktywny wypoczynek, dzień na leżaku nad wodą to max co jestem w stanie wytrzymać. Jakie są moje wrażenia po tygodniu spędzonym w upale i pełnym słońcu? Cieszę się że byłam tam tylko tydzień! Jerozolima jest głośna, mieszkanka religii i kultur daje o sobie mocno znać, to dla mnie nie jest spokojne miejsce. Począwszy od widoku młodych ludzi – nastolatków, paradujących ulicami z karabinem przerzuconym przez ramię, mur odgradzający Zachodni Brzeg Jordanu, do tego spierający się o Bazylikę Grobu Pańskiego katolicy i Ormianie, to naprawdę wywiera ogromne wrażenie. Swoje robi też świadomość istnienia tego miasta od tysięcy lat. Plus nonszalanckie podejście tubylców do dbania o to, by kolejne pokolenia mogły korzystać z tego miejsca.

Najcięższym jednak momentem była noc spędzona w Bazylice Grobu Pańskiego, ufam że tylko dla tej jednej nocy musiałam znaleźć się w Izraelu. Dzień po tym jak zakupiłam bilet lotniczy, na rekolekcjach poznałam pewnego ojca – franciszkanina właśnie, który okazał się być gwardianem Grobu Pańskiego. Będąc już w Jerozolimie, w ostatniej chwili udało się go spotkać, ponieważ dwa dni poźniej, wracał do Polski na długo. Pamiętał naszą rozmowę a w dodatku okazało się że ostatniej nocy, na chwilę przed powrotem do Polski uda się nam spędzić noc w Bazylice, ponieważ ktoś odwołał swój pobyt. A przecież listy chętnych ustalane są na tygodnie do przodu… Ja nie wierzę w przypadki, ufam że byłam w tym miejscu i w danym czasie, nie bez powodu.

Jakie mam wrażenia po tej nocy? Jakie to uczucie być zamkniętym w grobie? Okropne. Było mi naprawdę źle, momentami cieżko przychodziło złapanie tchu – miałam wrażenie że na mojej klatce spoczywa kamień uniemożliwiający oddychanie. Z soboty na niedzielę Bazylika zamykana jest tylko na 4 godziny co myślę było dla mnie wybawieniem, nie wiem jak zniosłabym czekanie do rana. O północy Grób obejmowali w posiadanie prawosławni, zaczęli więc nas przeganiać z zajmowanych na modlitwę miejsc. W momencie gry otwarte zostały drzwi, opuściliśmy Bazylikę pragnąć złapać chodź chwilę snu, przed powrotem do Polski. Przekonałam się jednak, patrząc na te setki jeśli nie tysiące pielgrzymów rzucających się na Kamień Namaszczenia na którym złożono ciało Jezusa (wraz ze wszystkim co na pamiątkę w Jerozolimie nabyli: portfel, torba, szal czy wagon papierosów), i po nocy spędzonej w Grobie że to naprawdę jedyne miejsce w którym nie czułam obecności Boga, nawet w ludziach ciężko go było dostrzec. Podkreślam – to moje subiektywne odczucie. To nie był dobrze mi znany katolicki kościół w którym jest tabernakulum a w nim Najświętszy Sakrament. I tak, jest tam niejedna kaplica, czy ołtarz przy którym sprawowane są msze. Dla mnie jednak był to pusty grób. I o ile do Izraela chcę wrócić, to głęboko zastanawiać się będę nad ponownym wejściem do tej Bazyliki.

Długo zastanawiałam się nad tytułem dla tego postu, i okazało się że rozczarowanie to określenie zdecydowanie najlepiej oddające stan moich emocji towarzyszących temu wyjazdowi. Dobrze że nie nabawiłam się syndromu Jerozolimskiego, bo takie zaburzenie urojeniowe pojawia się w momencie zderzenia naszych wyobrażeń na temat tego miejsca z rzeczywistością 😉 a zderzenie było w moim wypadku duże. Podobno ustępuje on po powrocie do własnego domu. Ale po co ryzykować …

Bazylika Grobu Pańskiego nocą
Tel Awiw
Jafa
Jerozolima
Bazylika Grobu Pańskiego
Ściana Płaczu
schody na Golgotę
Jezioro Galilejskie
Jerozolima widziana z Góry Oliwnej

Droga

Każde większe, emocjonalnie wyzywające wydarzenie życiowe funduje mi problemy ze snem. Przy każdej podróży, ważnym spotkaniu, zmianie drogi życiowej czy trudnej decyzji mam problemy z zaśnięciem, budzę się setki razy by nad ranem ze zmęczenia paść, a gdy trzeba wstać – pułk wojska nie obudzi. Mózg zamiast odpoczywać analizuje setki sytuacji, kręci film pod tytułem ” co by było gdyby”, wyrzuca wszelkie możliwe scenariusze i to zazwyczaj te idące w złym kierunku. No balanga na 102.

Przy wolej chwili, gdy mam czas na o by przeanalizować ostatnie kilka dni czy tygodni (co wierzcie mi zdarza się niezwykle rzadko) stwierdzam że trudne sytuacje w których byłam lata czy miesiące temu to pikuś w porównaniu z tym co mam obecnie. Lubię się poużalać by po chwili stwierdzić – no weź! Co ty za głupoty opowiadasz. Czy może być gorzej? Może być trudniej? Nie wydaje mi się, tak na serio! Oczywiście że trudne sytuacje czy choroby, mogą się w każdej chwili przyplątać, mogą z dnia na dzień zmienić w moim życiu wszystko. Ale czy to coś we mnie zmieni? Ufam że nic a nic. Bo czym jest ta nasza ziemska droga w porównaniu z wiecznością – to raptem kilka, może kilkanaście lat, i wieżę że czeka na mnie Niebo. A tam będzie balanga jakiej świat nie widział.

Siedzę więc sobie na kanapie, zeruję hummus w obawie że rodzimy już mi nie będzie smakował i zastanawiam jakie przeciwbólowe prochy spakować na nadchodzącą podróż i czy wytrzymam tamtejsze upały oraz wszechobecny problem z dostępem do wody. Przynajmniej tej pitnej. To że kupiłam bilet do Tel Awiwu i zdecydowałam się na 8 dniową podróż do Izraela zakrawa na niepoczytalność. Tam jest gorąco! W ciul. A jedyne czego nie znoszę to upały gdy muszę być na słońcu. Ufam jednak że poznam w niedalekiej przyszłości powód mojej podróży do Ziemi Świętej.

A problem z zaśnięciem i wstaniem na czas z łóżka przed nadchodzącą podróżą – nie pojawił się. Mało tego, we wtorek 01.10.2019 rozpoczęłam nową pracę (która będzie wyzwaniem, już to widzę, ale też da mi od groma satysfakcji) nawet nie przebudziłam się choćby raz. Chyba idzie ku lepszemu. Albo po prostu obrana droga prowadzi w dobrym kierunku. Over and out. Pozdro 3000 i do zobaczenia!

chyba zabrałam wszystko

Mniej

Napisałam niedawno odę do męki, a raczej wyrecytowałam ją raz i została mi w głowie. ;P Coś mnie od dłuższego czasu uwiera i zaczynam dostrzegać u siebie objawy uzależnienia od wszechobecnego Internetu, permanentnego bycia w zasięgu i natychmiastowego odpowiadania na maile czy inne wiadomości. Drażni mnie nawet to, że ktoś do kogo napisałam natychmiast mi nie odpowiada. Telefon praktycznie nie opuszcza mojej dłoni, bo mail, bo gra, bo muzyka, bo bank, bo siedzi tam ogromna ilość niezbędnych do życia informacji. O jak to mi się we mnie nie podoba! Natłok informacji, nachalne reklamy i promocje wyzierają z każdego kawałka elektroniki. A ja mam tego wszystkiego po kokardkę „O jak mam dość, o jak się męczę” Postanowiłam więc uporządkować swoje życie.

Obiecywałam sobie od dawna domowe porządki na które nigdy nie miałam czasu, wiem że potrzebuję generalnego przeglądu posiadanych rzeczy i pozbycia się wielu zbędnych szpargałów. To samo dotyczy skrzynek mailowych, biblioteki zdjęć w telefonie, chmurze czy aparacie. Chcę mniej, a właściwie minimalnie. I będzie to, coś czuję ciężka walka ze sobą i moim przywiązaniem do rzeczy. Od kiedy się wprowadziłam do własnego mieszkania, nie zrobiłam większych porządków. Przez ponad 4 lata tylko dokładam, więc moje szafy i powierzanie płaskie a także biblioteki zdjęć i danych zaczynają się przepełniać, a to mocno uwiera moją osobowość. 

Zaczęłam od pozbycia się ostatniego zbędnego zęba, i bardzo cieszę się że zakończyłam ten bolesny związek. Długo niestety ten zabieg, a raczej odgłos towarzyszący, pozostanie w mojej pamięci. Przy okazji kuracji po wyrwaniu zęba zaczęłam powoli zabierać się za przeglądy szaf i nie mam litości dla szpargałów. Równo leci zawartość pudełek i szuflad a już zwłaszcza przydasiów. Naoglądałam się w ramach wolnego czasu internetów i spodobała mi się teoria minimalizmu, generalnie posiadania wystarczająco (bo nie znaczy to wcale mniej albo wcale). Oczywiście zgodnie z moją wyznawaną filozofią życiową, mogło być tylko grubo (albo wcale) więc trzymam się planu i przeglądam tylko jedną kategorię na raz. Normalnie zamówiłabym kontener i wywaliła absolutnie wszystko, ale postanowiłam popracować nad swoja impulsywnością i na pierwszy rzut jednak poszły …..szuflady, co okazało się błędem bo nie o miejsce przechowywania powinno chodzić a kategorię szpargałów. Powinnam zacząć od książek, kosmetyków albo ciuchów, a tak znowu mam w domu pierdolnik bo tam jest wszystko. Mam za dużo szuflad a w nich za dużo rzeczy. Ale powoli wygrzebuję się z tego stosu.

Z każdym dniem przeglądam więcej i ciągle coś porządkuję. Idzie opornie ale trzymam się zasad sprzątania wzorowanej na zasadzie Marie Kondo ale w mojej wersji, czyli głównie wyrzucam albo oddaję coś czego przez ponad rok nie dotykałam. Z ubrań leci wszystko czego ponad 2 lata nie nosiłam. Książki idą do sąsiedzkiej biblioteki a reszta do kosza. Lżej mi. Coraz lżej.

A za chwilę idę rozstać się z UPC. Permanentnie. Ciekawe ile wytrzymam bez kablówki.

Opuściły mnie niekompletne serie Harrego Pottera oraz Oko Jelenia. Coraz lżej mi.

Hobby

Muszę przyznać że, koncert Rammstein na Chorzowskim stadionie wbił mnie w krzesełko na którym siedziałam, i nie miał znaczenia ból głowy, gorączka i katar z którymi pojechałam. To było coś nieprawdopodobnego, kapela ewidentnie stworzona do stadionowych koncertów, co ja mówię – do koncertowania w ogóle. Dobrze że Kiss widziałam wcześniej bo machnęłabym ręką na starania Amerykanów. Niemcy zdecydowanie bardziej umią w zabawę. Było tak dobrze, że kupiłam sobie koszulkę – czego od ponad dekady nie zrobiłam! Z koncertów wychodziłam tylko z naszywkami na katanę. Tym razem mam jedno i drugie. Rammstein więc leci z moich głośników dalej, i tak coś czuję będzie leciał jeszcze parę miesięcy :).

Jako szczęśliwy posiadacz eleganckiej koszulki R+ przywdziałam ją już kilkukrotnie, dzień po koncercie skoczyłam na szybkie zakupy. Gdy wracałam komunikacją miejską, zaczepiła mnie pewna dziewczyna i komplementując moje okrycie zapytała jak było na koncercie. Od słowa do słowa, wymieniłyśmy się kontaktami, gusta muzyczne mamy podobne stwierdziłyśmy więc, że dobrze by było wyjść na jakiś koncert razem. Potem moja ulubiona ekspedientka w Żabce (fanka metalu i Armina van Buurena, bo można!) skomentowała koszulkę, a tydzień poźniej dwie inne osoby również to zrobiły. Rammstein był zdecydowanie głównym tematem moich rozmów.

Zaczęłam się ostatnio zastanawiać jakiej muzyki słuchają otaczający mnie ludzie, i jak ważna jest ona w naszym życiu. Jakie emocje potrafi uleczyć, a jakie wzbudzić. Co potrafi przywołać z przeszłości a o czym pomaga zapomnieć? Mam kilka takich utworów których nie jestem w stanie słuchać, nie z powodu rodzaju muzyki które reprezentują, to w dalszym ciągu metal, a nie disco czy inne elektryki. Mają one po prostu za duży ładunek emocjonalny, z którym pomimo upływu lat nie jestem w stanie sobie poradzić. Przypominają.

Muzyka towarzyszyła mi od kiedy pamiętam, wchodziła przez osmozę dzięki starszemu rodzeństwu. Iron Maiden pokochałam od chwili gdy po raz pierwszy usłyszałam Virtual XI. Weszło w głowę cichaczem i kilka lat dojrzewało, po czym ładunek odpalił Brave New World, to była miłość. Chwilę później dołączył Running Wild, WASP, Helloween, HammerFall, Manowar i Type O Negative.

Szykując się do matury wiedziałam, że jedynymi cytatami jakie umieszczę w wypracowaniu będą te, które wyszły z pod pióra Harrisa lub Dickinsona. A temat który podała komisja okazał się strzałem w 10! Bo jak inaczej zareagować na poniższe pytanie ? „Czy zgadzasz się ze stwierdzeniem, że twórców, którzy dają ludziom chwilę radości, powinno się cenić wyżej niż tych, którzy każą im płakać? No c’mon! prosili się o zapoznanie z twórczością Iron Maiden. Bo jak mam się nie zgodzić? Gdy każdy kolejny rok życia utwierdza mnie w przekonaniu, że tylko takich artystów powinnam cenić. Życie samo w sobie daje nam tak mocno popalić, że dziwię się tym którzy lubią sobie popłakać na filmowym dramacie czy smutnej wystawie. Dramatów doświadczam na każdym kroku, więc w muzyce i każdej innej dziedzinie sztuki szukam wytchnienia i chwili radości.

Wg klasyfikacji potrzeb wyższego i niższego rzędu, estetyczna zalicza się do tych, zaspokajany w drugiej kolejności. Jeśli zapewnione mamy pożywienie, dom, poczucie bezpieczeństwa zaczynamy zaspokajać potrzeby drugiego rzędu – szukamy akceptacji, szacunku czy po prostu piękna. Zaczynamy samorealizację.

Klasyfikacja potrzeb wg Abrahama H. Masłowa:

  1. Potrzeby fizjologiczne (pragnienie zaspokojenia głodu, snu).
  2. Potrzeby bezpieczeństwa (pragnienie życia, stałej pracy).
  3. Potrzeby przynależności (do grupy, klasy, rodziny) i miłości (przyjaźni).
  4. Potrzeby uznania i szacunku (pragnienie akceptacji, niezależności).
  5. Potrzeby poznawcze (potrzeby wiedzy i rozumieniakształcenia).
  6. Potrzeby estetyczne (pragnienie poczucia piękna).
  7. Potrzeby samorealizacji (pragnienie wykorzystania własnego potencjału umysłowego).

W moim wypadku muzyka doskonale wpisuje się w te potrzeby, dzięki niej poznaje siebie i innych. Bardzo lubię podglądać setlisty znajomych na Spotify, pozwala mi to trochę zajrzeć do osobistego świata drugiego człowieka. Zaspokaja to moją potrzebę podglądania innych 😛 . To takie moje nowe hobby. Muzyka łączy ludzi, to wiadomo od dawna, lubię gdy towarzyszy mi o każdej porze dnia i nocy. Zasypiam i budzę się przy ulubionych dźwiękach, motywuję na treningu dobą energetyczną składanką, łagodzę emocję przy Niemenie w wykonaniu Krzysztofa Zalewskiego, modlę przy akompaniamencie Owcy. Bawię się przy każdej. Żyję.

kolekcjonuję wspomnienia moich małych chwil radości