Marzycielka

Prawie cały właśnie mijający tydzień spędziłam na leczeniu bolesnych oparzeń słonecznych. Mam bardzo jasną karnację, a co za tym idzie nie opalam się ładnie, z marszu staję się spuchniętym burakiem. Niestety sama jestem sobie winna, ponieważ tak pochłonęło mnie świętowanie dnia dziecka, że zapomniałam o kremie z filtrem. Nie przepadam za latem, ono zawsze kojarzy mi się z alergią słoneczną, bólem i z opalenizną na kolarza. Marzę wtedy o tym, by zamieszkać na kole podbiegunowym, albo innej tajdze, gdzie średnia roczna temperatura oscyluje w okolicach 10 stopni Celsjusza.

Pamiętam mój pierwszy urlop w Hiszpanii. Wystarczyło mi pół godziny na plaży, w dodatku po godzinie 18, bym spaliła czoło. Do końca wyjazdu zmagałam się z poprzeniem, skórą koloru pomidora i bólem. W kwietniu! Ukrywałam się więc, pod kocem albo parasolem, ale po dwóch dniach na plaży, gdy reszta turnusu smażyła swoje boczki na słońcu, miałam tego dość. Namówiłam więc jednego towarzysza i wybraliśmy się na zwiedzanie Andaluzji. Ziarenko podróżnika odkrywcy, trafiło na całkiem niezły grunt.

Kilka lat późnej odkryłam snowboard, a nowa pasja wpisała się idealnie, w moje upodobania do temperatury i pory roku. Owszem, zdażyło mi się na stoku opalić twarz, ale tylko tyle… I nie ma znaczenia to, że za każdym razem wracam z urlopu, z jakąś kontuzją czy siniakami. Naprawdę to kocham. Skrycie marzyłam o tym latami, chociaż wydawało mi się, że to nie dla mnie, że narty czy deska, nie leży w moich możliwościach. Znajomi co roku jeździli w góry, i za każdym razem proponowali mi współudział, a ja wolałam zostać w domu. Zadowalałam się tym niespełnionym marzeniem, które wisiało na ulubionej liście rzeczy:

Fajne, ale pewnie się nie wydarzy:

  1. Wyjazd na Alaskę
  2. Zatoka Ha Long /Wietnam na skuterze
  3. Jezioro Tahoe / Góry Sierra Nevada
  4. Wyścig w stylu Top Gear z Londynu do Rzymu
  5. Skok ze spadochronem, ale nie wiem czy znajdę tyle odwagi
  6. Profesjonalny kurs gotowania
  7. Przebiegnięcie półmaratonu (bądźmy jednak poważni, nawet 10 km dla mnie to wyczyn, bo nie biegam nawet za autobusem)
  8. Nauka przynajmniej 2 języków obcych, w miejscu ich występowania
  9. Kitesurfing w Woodman Piont, Perth / Australia
  10. Mikser Kitchen Aid w kolorze czerwonym
  11. Wytatuowanie prawej ręki, w zacny rękaw
  12. Wejście na Rysy

Przypadek wystarczył by to marzenie się spełniło. Kolejne zaproszenie trafiło do mnie w odpowiednim czasie, i tym razem postanowiłam z niego skorzystać. Nie było łatwo. Po pierwszym dniu na stoku, chciałam zrezygnować, byłam wściekła na cały świat, nic nie działało jak trzeba. W dodatku zmasakrowałam sobie kolana, bo nie pomyślałam o ochraniaczach. Byłam zrezygnowana i gotowa rzucić to w diabły. Pomyślałam jednak, że kosztowało mnie to tyle wysiłku, że jeśli za drugim wpięciem deski nie będzie szło – odpuszczę. Okazało się jednak że, znalazłam nową pasję. Zażarło tak mocno, że gdy rok poźniej, nikt z moich znajomych nie był w stanie wybrać się ze mną w góry – pojechałam sama. Wcale nie było lepiej, szlifowanie umiejętności dalej zbierało swoje żniwo, ale ta prędkość, ta niesamowita frajda z jazdy, wynagradzała wszystko.

„Marzenia to realne cele z odroczonym terminem realizacji”

Nie znam autora powyższych słów, ale zgadzam się z nim w 100%. Moja lista fajnych rzeczy jest ruchoma, coś na nią wpada, coś z różnych powodów wypada, ale pozostają one cały czas w zasięgu moich możliwości, motywuje do ich spełnienia. Ta i kilka innych, takich jak: Do zrobienia przed 40 rokiem życia, Plan 3 letni i PILNE. Nie tak dawno, zrealizowałam jedną z pozycji listy planu PILNE. Paszport odebrałam na kilka dni przed końcem ubiegłego roku. A spełnienie tego marzenia otworzyło nowe możliwości…

Niezależnie od tego, co decyduje o realizacji marzenia, czy przypadek czy ciężka praca, a może tylko chwila spędzona w kolejce biura paszportowego, satysfakcja płynąca z jego spełnienia jest ogromna. Przecież chodzi o to by znaleźć coś co daje nam radość, i po prostu to robić. Moja miłość do podróżowania rodziła się w bólu poparzeń słonecznych, zmusiła mnie do wstania z leżaka, ale też zapewniała nieprawdopodobne widoki.

Nerja. Andaluzja/Hiszpania
Dachstein West. Austria

Dzieci

 Wiosna przyszła, na dobre zadomowiła się w przyrodzie, jeszcze nie raczy nas upałami, ale zdarza jej się rozpieszczać nas pogodą. Ponieważ niektóre wydarzenia ostatnich dni, namieszały mocno w moich krótkoterminowych planach, spędzam pierwszy czerwcowy weekend w stolicy. W sumie dobrze się złożyło bo nie tylko ja miałam w planie nie robienie nic, byle na świeżym powietrzu. Monice spodobał się pomysł wypadu do Parku Skaryszewskiego, w celu sprawdzenia czy trawa by dobrze skoszona (co potwierdzam – trawa jest idealnej długości, w sam raz na wypoczynek na łonie natury). 

I tak oto dnia 1 czerwca roku 2019, po zaopatrzeniu się w wodę, aparat fotograficzny, laptop, telefon, czytnik ebooków, głośnik bezprzewodowy i powerbank który to wszystko zasili wyszłam z domu.  W drodze do parku, mijałam tabuny małoletnich, którym rozrywkę w tym dniu zapewniają rodzice. Rozemocjonowane czasem brudne od lodów czy czekolady twarze, wyrażały radość z tego wspólnie spędzanego dnia, prezentów czy innych balonów, a może tylko z czekolady i lodów w ilościach do porzygu?

Pewnego roku, w prezencie z okazji dnia dziecka dostałam od mamy piłkę, taką zwykłą pomarańczową gumową piłkę. Bardzo się z niej ucieszyłam, bo żadnej nie maiłam, a okazała się niezbędna do gry w zbijaka. Nóż nam skonfiskowali (jakiś sprzedajny konfident doniósł), bo niby za bardzo się tępił podczas gry w wojnę (o BHP nikt wtedy nie myślał) a bez ostrego noża nie dało się grać, więc trzeba było znaleźć inne zajęcie. Po tym jak rozwaliłam nowe trampki, przeskakując przez siatkę na ogródkach działkowych zakazano nam też zabawy w podchody, (w ramach kary w tych rozdartych trampach przechodziłam całe wakacje…) Ale wracając do piłki, kilka dni po jej otrzymaniu, moje rodzeństwo wpadło na pomysł stworzenia kapsuły czasu, co oczywiście wiązało się z wytypowaniem zawartości tejże, a następnie zakopania tych kilku wybranych przedmiotów w ziemi. W skład kapsuły wchodziły przypadkowo wybrane przedmioty, oraz nie wiedzieć czemu, moja nowa piłka. Rodzeństwo jednak skutecznie mi to wyjaśniło…, a ponieważ nie należymy do ludzi odkładających rzeczy na poźniej, i ponieważ dziura w ziemi została już wykopana, w dodatku na chodniku przed furtką, a przy okazji zbliżała się godzina 15:00 co oznaczało powrót rodziców do domu, trzeba było działać sprawnie i zagęścić ruchy. I nim się spojrzałam, było pozamiatane. 

Nie muszę chyba dodawać, że mama nie przyjęła dobrze wyjaśnień okoliczności zaginięcia piłki, tak jak powodów dla których, pewnego razu zapomniałam o tym, że z domu wyjechałam na rowerze, a wróciłam piechotą, i że znalazł go tata następnego dnia, idąc po świeże bułki do pobliskiego sklepiku. Tak jak dziś – zapomniałam o świecie na widok czekającej na mnie przyjaciółki i weszłam sobie na przejście dla pieszych, nie zwracając uwagi na kolor świateł. Tak mam, co poradzić, żadne metody wychowawcze tego niestety nie zmieniły, musiałam zmierzyć się z konsekwencją nie mojej decyzji, a nowej piłki nie dostałam.

Kapsuła a raczej dziura w ziemi, została zapełniona ważnymi dla nas szpargałami, przykryta deską (by ochronić skarby przed naciskiem ziemi) a następnie zakopana, a miejsce „zbrodni” udeptane i dla pewności oznaczone znakiem X z białego piasku. Ależ byliśmy dumni!. Dla tych co mogą nie kojarzyć – lata temu ulica przy której mieszkałam nie posiadała żadnej nawierzchni, poza mieszanką kwarcu i gliny. Po tygodniu więc gdy piasek wymieszał się z podłożem, zapomnieliśmy gdzie ta kapsuła jest, a liczne poszukiwania spaliły na panewce, machnęliśmy więc ręką na te skarby, by skupiać się na rzeczach ważniejszych, jak produkcja wystarczającej ilości skobli do procy, albo kontrola świeżo wykopanych fundamentów na okolicznym placu budowy (ale o tym innym razem).

Piłkę odzyskałam po kilku latach, gdy przedsiębiorstwo wodociągów miejskich czy innych gazowych, postanowiło zryć ulicę kładąc jakieś niezbędne dorosłym rury. Trafili jak się okazało na kapsułę, z której nie zostało nic, poza kilkoma spinaczami i bardzo skurczoną, ale dalej okrągłą piłką. Zdaje się że, kończyłam wtedy szkołę podstawową i już byłam zdecydowanie za „dorosła” do zabawę w zbijaka. Co innego teraz, prawie dwie dekady póżniej, z chęcią bym w niego zagrała, w wojnę czy inne podchody. Najchętniej z towarzyszami z moich dziecięcych lat. Czas niestety nieubłaganie pędzi do przodu i realizacja tego marzenia nie będzie już możliwa, ale to nic nie szkodzi, bo mam w sowim życiu inne towarzystwo, które chętnie przystaje na moje wariactwa (albo przymyka oko), a mam ich przecież całą kolekcję 🙂

Będąc w pełni władz umysłowych, pomimo tych kilku dziwactw, z okazji Dnia Dziecka życzę sobie i wam, byście mieli takich przyjaciół którzy, gdy trzeba potrzymają piwo lub włosy, przypilnują by zasnąć we własnym łóżku, albo zabiorą paczkę fajek gdy zajdzie taka potrzeba. Zupełnie jak pewni dwaj styrani życiem panowie, gdy probowali trzeciemu panu który akurat smacznie spał wyciągnąć wspomnianą paczkę ze spodni, bo palenie przecież szkodzi. Pan z objęć morfeusza wyrwany, nie był wcale zachwycony tym faktem, więc lekko obłożył pozostałych panów charakterystyczną niebieską torbą, i poczęstował życzeniami pomyślności, by po chwili wypalić z nimi fajkę pokoju. Widać przyjaźń mocniejsza niż nałóg.

dzień dziecka bez Kinder niespodzianki to nie święto
Park Skaryszewski

Banialuki

Och jak ja sobie nawyobrażałam i nawymyślałam nie wiem czego, a teraz pogrążam się w zniesmaczeniu, zawodzie i trochę smutku, bo sezon finałowy do tej pory prawie najlepszego serialu, od kiedy je kręcą (imho zaraz za dr. WHO) nie spełnił moich oczekiwań. 

Co poniedziałek od kiedy tylko doszło do premiery finałowego sezonu, nie zaglądałam do Internetów, nie odwiedzałam kwejka i siedziałam ze słuchawkami na uszach, by przypadkiem ktoś mi nie sprzedał przedwcześnie fabuły najnowszego odcinka. A znam takich którzy z samego poniedziałkowego rana, jeszcze przed wyjściem do pracy zasiadali do Gry o Tron. 

Jak to się wszystko cudownie, niemalże epicko zaczęło, te ponad już 7 lat temu, jak z Hiszpańską inkwizycją – nikt, a przynajmniej niewielu spodziewało się takiego obrotu spraw. Z zapartym tchem śledząc rozwój ulubionej postaci, pożogę i nie jedną masakrę czy śmierć wydawało by się kolejnego, głównego bohatera. Tyle pracy, tyle wysiłku, wyobraźnia Georga R.R. Martina naprawdę wznosiła się na wyżyny (IMHO przesadzał z ilością pobocznych wątków). Trzeba to przyznać, twórcy serialu zrobili naprawdę dobą robotę przy produkcji, scenografii i efektach które momentami osiągały szczyty możliwości technicznych naszych czasów. No bo przecież, gdzie znaleźli by trzy żywe smoki i w dodatku pasujące do książkowego opisu? Pierwszy sezon nie brał jeńców, był tak dobry, że po śmierci Edda Starka zaprzestałam na długie lata śledzenia tego szaleństwa. Trochę to dla mnie było za dużo. 

Z każdym kolejnym sezonem jednak, coraz więcej i więcej znajomych wkręcało się w to szaleństwo, dyskutowało nad możliwymi wątkami, rozwojem sytuacji czy postępowania jakiejś postaci (zwłaszcza gdy skończyły się materiały źródłowe) a ja, nie chcą wypaść z niejednej dysputy przy okazji towarzyskich spotkań, zmuszona byłam do nadrobienia zaległości, by po kilku tygodniach stwierdzić, że owszem, jestem fanem albo i wyznawcą :). A teraz? Jak mam żyć? Bo tego co zrobili przecież nie zmienią i zrealizują tego od nowa… musimy więc żyć z tym, co zobaczyliśmy. Wieczorem położyć się spać, a rano iść do pracy, czy do innego kieratu w jakim żyjemy. Może poszukać jakiejś nowej rozrywki.

Często jako dzieciak, gdy oglądałam coś w TV słyszałam od ojca „co za banialuki oglądasz, wyłącz to”, tak właściwie nie pamiętam by oglądał coś innego poza Familiadą, Teleexpressem, piłką nożną czy innymi skokami. Prawdziwy był z niego znawca tematu, jak każdy niedzielny kibic zęby na trenerce zjadł i lubił sobie pokomentować ;P. Ależ się pewnego razu ucieszyłam, gdy na którymś z kanałów w porannym paśmie dla dzieci pojawiła się kreskówka, o swojsko brzmiącej nazwie. Zrobiło się ciekawie gdy na pytanie co oglądam, odpowiadałam zgodnie z prawdą – Banialuki. Bo chcę się w końcu dowiedzieć co to są, te banialuki, o których tyle słyszę…    

Co one mają wspólnego z GOT? Ano dla wielu pewnie serial to po prostu serial, takie właściwie nic nieznaczące banialuki, obejrzane i zapomniane, chwila rozrywki, ale ja dziś sobie uświadomiłam, że ten serial to w sumie trochę przypomina moje życie. Bo przecież ono tak właśnie wygląda! Zaczynam coś nowego, jakiś kolejny etap, pozwalam się rozwinąć sytuacji by na koniec koncertowo (chciałam napisać spieprzyć, bo pasuje idealnie ze swoim wdziękiem, ale obiecałam sobie nie iść na łatwiznę) obrócić to w niwecz i/lub perzynę, spartaczyć, zdemolować, rozwalić zburzyć i unicestwić. Ha! Tak właśnie, zostawić po sobie pożogę podejmując jedną lub wiele głupich i nieprzemyślanych decyzji.

A potem trzeba wstać by wybrać Króla, do ręki wziąć miotłę i zamieść pył, nakarmić potrzebujących, odbudować mury i flotę. Budować nowe życie, czerpiąc z doświadczeń poprzedniego, za dewizę mając jedynie „you know nothing John Snow”.

wydaje się że, właśnie tyle wiem o życiu

Łacina

Zaczynam rozumieć dlaczego wszyscy ci youtuberzy, influencerzy, blogerzy, wszelkiej maści celebryci, nie podróżują lekko, i zawsze mają ze sobą swoje narzędzia pracy. Sprawa ewidentnie nie dotyczy tych od IG, telefon na prawie każdy.

Planując zwiedzanie Budapesztu, w ten jakże długi i mokry majowy weekend, nawet przez chwilę nie pomyślałam o zabraniu ze sobą laptopa. Mocno tego pożałowałam, ponieważ niedzielny poranek sprzyjał pisaniu. Potrzeba była tak duża, że w pierwszym napotkanym sklepie z suvenirami, kupiłam notatnik, długopis, pół kilo papryki w proszku, i parasolkę.

Miałam natchnienie, a ono nie dało czekać, w głos zasady: zrób to teraz albo za rogiem zapomnisz, co chciałaś napisać. Czułam się prawie jak uczeń, pisałam, bo wewnętrzny przymus mnie do tego ponaglał, nie pamiętam nawet bym w szkole popełniła jakiekolwiek wypracowanie z własnej woli 🙂 a tu proszę, drukowałam jakby świat się miał skończyć. Trochę to było surrealistyczne, na około mnie, pochyleni nad filiżanką kawy wysyłali maile, czy inne snapy, a ja zapełniałam kartki notatnika w linię, czarnym długopisem w kryształkiem svarovskiego. Pełen oldschool z odrobiną romantyzmu.

Budapeszt może się podobać, zastanawiałam się, co takiego zachwycającego jest w tym mieście, jak wypadnie na tle ulubionego Rzymu? Stolica Węgier wydała mi się takim miejscem w którym czułam się dobrze, jak na spotkaniu z dawno nie widzianym znajomym. Przez dwa dni spaliłam twarz na czerwono, przemieszczając się po mieście i chłonąc jego klimat, poznając jego historię, kulturę i sympatycznych mieszkańców, by na koniec wizyty, kryjąc się przed deszczem zasiadać w coraz to napotkanych kawiarniach i pubach. Lubię siąść sobie w kącie, na ławce pod kwitnącym kasztanem i obserwować mijających mnie ludzi. To mój ulubiony sposób na zwiedzanie, staram się zawsze znaleźć na tę przyjemność chwilę, lub cały dzień.

Przez te 4 dni majowego weekendu, nie udało mi się zobaczyć najważniejszych atrakcji jakie oferowało mi miasto, i nawet nie miałam takiego zamiaru, nie lubię z wywieszonym językiem biegać i odhaczać z listy wszystkie polecane w przewodnikach miejsca. Nie byłam na wyspie Małgorzaty, nie weszłam na wzgórze Gellerta, nie widziałam panoramy miasta nocą, nie byłam w żadnej z łaźni ani nie sprobowałam gulaszu czy palinki. Odpuściłam to wszystko, by bez pośpiechu czy konkretnego planu włóczyć się i oglądać, przysiąść na kawę, uśmiechnąć się i pozwolić sobie działać własnym tempem.

Odkryłam za to, przyczynę irytacji w jaką ostatnio często udaje mi się wpadać. Zabawne że, ten sam czynnik potrafi wywołać u mnie stan niesamowitej radości jak i irytacji. Parafrazując króla Juliana: wszystkiemu winne są człowieki, bo jak się okazuje, moja tolerancja ma swoje granice. Lubię gdy ludzie żyją obok, i bywam towarzyska, ale są takie dni, że zamykam się w domu na cały dzień i robię sobie od nich detoks.

Samotnie więc wybrałam się na niedzielną Eucharystię, Znalazłam nawet polską parafię, ale niestety dotarcie na czas uniemożliwił mi Budapesztański transport publiczny. Moknąc na przystanku zdecydowałam się na odwiedzenie Bazyliki św. Stefana (pierwszego Węgierskiego króla) i trafiłam na mszę odprawianą po łacinie, a ponieważ sprawował ją biskup, miała ona należny ceremoniał. I był tam też chór… Nie wiem czy dane wam było uczestnictwo w mszy z taką oprawą (czy słyszeliście kiedyś chorał gregoriański?) ale teraz, po upływie jakiegoś czasu i powrotu do domu, dalej brakuje mi słów, bym mogła opisać jakie wrażenie wywarła na mnie ta Eucharystia i ten śpiew. Samo uczestnictwo we mszy jest dla mnie bardzo ważne, ale rzadko zdarza mi się z tego powodu zaniemówić. Mój ówczesny stan mogę jedynie porównać do pocałunku, tego pierwszego gdy serce wyrywa się z piersi, a nogi są miękkie jak z waty.

Wniosek pojawił się sam, a mianowicie za dużo jest w moim życiu podwórkowej łaciny, za mało kultury wypowiedzi, powściągliwości i milczenia. Świadoma jestem, tego jak bardzo ubogi jest mój zasób słów, jak często dla podkreślenia swojego stanu emocjonalnego, używam jednej z miliona wersji potocznego określenia kobiety prowadzącej rozwiązły tryb życia. Z tego miejsca, przepraszam was za mój sposób wypowiadania się wiem, że bywa niepohamowany zwłaszcza gdy się czymś emocjonuję. Nie chcę tego, ale wiem też, że obłudne było by zapewnienie o natychmiastowej zmianie, skoro od trzydziestu ponad lat korzystam z zasobów tej łaciny.

A co jeśli dana jest nam ograniczona ilość słów które możemy wypowiedzieć? Jeśli każde okropne i raniące słowo które opuszcza nasze usta, zmniejsza ten zasób, w tempie geometrycznym? A każdy epitet, jeszcze ten i tak marny zasób ogranicza? Cenię sobie coraz bardziej ciszę, a wypowiedzi udzielam wpierw zapytana. Wybieram milczenie zamiast bezsensownego wyrzucania z siebie, nikomu nieprzydatnych zlepków słów. Wyższą nauką jazdy jest trzymanie w towarzystwie ust zamkniętych na kłódkę, a oznaką trwałej i wartościowej relacji, wspólne milczenie bez poczucia niezręczności. Silentium est aureum, i do takiego bogactwa obecnie dążę.

Metro
kościół Macieja
panorama Pesztu
nie wiem co, ale ładne 🙂
Baszta Rybacka

Czacza

Zapodziałam gdzieś element napędzający moje życie. Od kilku ładnych miesięcy funkcjonuję, jakby na autopilocie. Czas nieubłaganie przecieka mi przez palce, i zaczynam szukać sztucznych wypełniaczy mojej egzystencji, Netflix zastąpił mi rozmowy z ludźmi, czytanie książek służy mi jako wymówka od wyjścia na kawę czy w ogóle, wyjścia z domu. Zniechęcenie, wkrada się powoli w moją codzienność.

Nie wiem, co może być przyczyną tego stanu. Z dużą dozą pewności, mogę jedynie przyjąć, że ta „choroba” pojawiła się jesienią ubiegłego roku. Przez zimę, stan w którym się znalazłam, tłumaczyłam sobie brakiem słońca. Czekałam z utęsknieniem na urlop, który minął za szybko, i nie przyniósł spodziewanej poprawy. Trochę przymusowe uziemienie, też nie pomogło. Wiosna zawitała w pełni, a ja nie zmieniłam nic, dalej funkcjonuję tak, jak do tej pory, tyle tylko że przy wyłącznym świetle. Miałam nadzieję na zmianę, czas Wielkiego Postu sprzyja postanowieniom, a moje były ambitne … tylko że, znowu nic z nich nie wyszło. Poddałam się, po niecałych dwóch tygodniach, i nie miałam siły na kolejną próbę.

Zgubiłam radość, a do tego Bazylia mi padła (odczekała skubana dwa dni, po tym jak o niej napisałam, by jednocześnie uschnąć i zgnić). Funkcjonuję w miarę normalnie, poza tym że warczę na ludzi i się awanturuję, tracę szybko cierpliwość i nie mam zupełnie ochoty, na tłumaczenie przyczyn tego stanu. A już do szewskiej pasji doprowadza mnie pytanie – czy wszytko jest OK?

Dziś zadzwoniła do mnie mama, z lekkim wyrzutem że, znowu jej nie powiedziałam, o mojej kolejnej podróży.

JA: ale po czym wnosisz ?? jestem rekonwalescentem, nigdzie się nie ruszam.

MAMA: no przecież wysłałaś mi pocztówkę!

JA: a skąd!

MAMA: no jak skąd, z Gruzji!

A chwilę poźniej mój brat, zadał mi to samo pytanie.

Zdaje się że, moja radość postanowiła zostać na urlopie chwilę dłużej, takie conajmniej pół roku, by wrócić do mnie na kawału laminowanego kartonu z gruzińskim znaczkiem. I wcale się jej nie dziwię, tydzień to zdecydowanie za mało na poznanie Gruzji, posmakowanie jej i odkrycie. Każdy toast wzniesiony Czaczą, i całus chinkali, każdy odwiedzony monastyr pozostawił po sobie niezapomniane wrażenie. Co to była za podróż! A jacy świetni współtowarzysze dzielili ze mną tę przygodę 🙂

Tbilisi nocą
Jaskinia Prometeusza
Kutaisi

Liczę na to że, radość zostanie teraz na dłużej, i może zechce wybrać się ze mną w kolejną wyprawę?

Bazylia

Przymusowe uziemienie sprzyja rozmyślaniu. Więc od prawie już trzech tygodni, z lewą nogą wygodnie opartą o stolik do kawy, praktykuję tę formę spędzania czasu. Skręciłam kostkę oddając się radośnie uprawianiu snowboardu (nie mam pojęcia jak do tego doszło, bo jednak te buty pancerne są), a po tygodniu do kontuzji kostki, doszła inna i skutecznie mnie unieruchomiła.

Nie umiem w cierpliwość. Nie potrafię czekać, chcę wszystko mieć od razu. A przecież doskonale wiem, że na dobre rzeczy trzeba czasu. By cieszyć się pięknem kwiatów, potrzeba zapewnić im odpowiednie warunki, dawkować wodę, odżywkę a przede wszystkim dać im przestrzeń. Ja niestety swoje trzymam twardą ręką – topię albo zasuszam, dlatego nie rosną ani nie kwitną. W oczekiwaniu na zdrowie siedzę więc na kanapie, zastanawiam się kiedy ostatnio je nawodniłam i czy przypadkiem nie potrzebują wody. Nikt przecież nie mówił, że będzie łatwo.

Po pierwszym tygodniu rekonwalescencji (i najgorszym przeziębieniu od lat) stwierdziłam, że wszystko idzie ku lepszemu i pomimo odczuwalnego bólu mogę spokojnie wrócić do pracy, ignorując zupełnie zalecenia jakiegoś francuskiego lekarza. Zalecenia, z perspektywy czasu brzmiały zupełnie rozsnądnie, bym przez dwa tygodnie oszczędzała nadwyrężony staw skokowy. Wróciłam, i z marszu wrzuciłam najwyższy bieg. A po dwóch dniach kolano dołączyło do imprezy rozkręconej przez kostkę.

Cierpliwości więc uczę się na błędach, swoich. Dobre rady życzliwych mi ludzi, trafiają w pustkę i tam sobie układają własne życie. Ja wiem lepiej. Niestety, należę do tych osób które najpierw działają, a dopiero potem myślą nad ogarnięciem pożogi. Tym razem ceną za brak cierpliwości, była prywatna wizyta u ortopedy, rentgen i USG, nowy zestaw prochów oraz czas który mogła bym poświęcić na coś pożytecznego. Jak choćby sadzenie marchewki.

Czy wyciągnę z tego naukę na przyszłość? Całkiem to możliwe. Gdy w dzieciństwie uległam wypadkowi w który zaangażowała się moja prawa kostka, nauczyłam się śmigać, raczkując z prawą zagipsowaną nogą w górze. Na razie jednak, oddaję się nadrabianiu zaległości w literaturze i pochłaniam kolejne powieści Murakamiego, ratuję bazylię przed uschnięciem (albo i utopieniem) i może zmierzę się z traumą z dzieciństwa, w postaci Buki, tej od Muminków.

ogarnęła mnie poranna moc twórcza, a zatopiona i jednocześnie usychająca bazylia wyglada zza kubka z herbatą

Pierogi

Zastanawia mnie, od jakiegoś już czasu dziwny mechanizm który w sobie wytworzyłam. Gdy tylko mam chwilę na zwolnienie tempa dociera do mnie, że po raz kolejny wpadłam w mój stały schemat – gdy coś w moim życiu wymaga ode mnie odrobiny, albo od groma pracy nagle przestaje mnie interesować cel do którego powinnam dążyć. Zmieniam zainteresowania podświadomie zdając sobie sprawę z tego, że by dojść do zadowalających efektów trzeba: a. przyswoić teorię, b. opanować podstawy c. praktykować (bo doskonale wiemy, że wiedza nieużywana zanika) a czasem i d. odpowiedniego nakładu finansowego.

No i mamy to. Unikanie wysiłku jako kolejny fakultet do mojego magisterium z lenistwa. W tym jak się okazuje mam nieprawdopodobną wręcz praktykę! Czasem pomysły poddaję na początku, nie wkładając w to żadnego wysiłku – jak powrót do języka rosyjskiego, albo na chwilę przed końcem gdy metę mam na wyciągniecie ręki, tak jak by nie interesował mnie finisz albo to, co po finale ma nastąpić jak w wypadku nie stawienia się na praktyczny egzamin na prawo jazdy. Ależ ja jestem zdolna! Potrafię sobie to wszystko racjonalnie wyjaśnić: bo brak czasu, bo inne zobowiązania, bo kolejka za długa, bo muszę posprzątać i zrobić pranie, bo za dużo mnie to będzie kosztowało, bo się rozleniwię wożąc tyłek po mieście moim nowym VW Polo z 2000 roku bez klimatyzacji…

Najśmieszniejsze a może i najbardziej tragiczne jest to, jak bardzo unikam kontaktów z NFZ. Potrafię sobie wszystko wytłumaczyć i przeczekać, jak już mocno boli zgłosić się do mojej mamy szamanki po specjalną herbatkę albo zioła, czy odwiedzić mojego dilera (konsultującego moje przypadki z dr. Google) z apteczką tak dużą, że przeniesienie jej sprawia problem. I tylko gdy już naprawdę wiem, że nie ogarnę się sama (czytaj ketonal się skończy), wtedy oczywiście informując wszystkich zainteresowanych i tych nie, wbijam na przychodnię w celu rejestracji przypadku mojego. A przecież gdybym tylko zareagowała na początku… ile bólu bym sobie zaoszczędziła.

Jakie wnioski mogę wyciągnąć z mojego dotychczasowego postępowania oraz jaki to ma związek z pierogami ? Ano taki, że nic ale to nic nie przychodzi od razu, że wszystko wymaga od nas pracy, a już coś co jest w życiu najważniejsze choćby budowanie relacji miedzy-ludzkich wymaga jej od groma. Jak pierogi lepione przez moją mamę, by były takie jakie lubię potrzeba czasu na przygotowanie farszu, zagniecenie ciasta, lepienie i gotowanie. Kilka dni pracy, a znikają w mgnieniu oka.

Ciekawe czy doceniania przeze mnie chwila z pierogami od mojej mamy może być podobna na przykład do zdania egzaminu na prawo jazdy albo przebiegnięcia maratonu ?