Odpoczynek

Nieuchronnie zbliża się koniec roku, i jakoś tak wyjątkowo szybko mu to idzie. A zwłaszcza ostatni kwartał, minął nie wiem kiedy. Z kim bym nie rozmawiała, wszyscy mamy podobne odczucie. Czy to doba uległa skróceniu? Tydzień jest o conajmniej dzień za krótki, a ja jestem w permanentnym niedoczasie. Jest tak dużo rzeczy do zrobienia, tak dużo do zobaczenia i posłuchania, do przeżycia. Plan rezygnacji z telewizji w ramach oszczędności czasu idzie całkiem dobrze, za chwilę minie mi drugi miesiąc bez kablówki i to niespodziewane, ani razu nie odczułam jej braku. Mało tego, jakoś szczególnie nie korzystałam też z dostępnych mi platform streamingowych. A czasu nie mam wcale więcej, co widać zresztą po częstości dodawanych postów.

Każdą wolną chwilę wykorzystuję na sen, nie znaczy to wcale, że cierpię na bezsenność – raczej na permanentne niedospanie, bo zakładane 7 godzin snu bywa momentami nie wystarczające. I to jest duży problem. Nie jestem w stanie rano wstać, mam jak nigdy wcześniej ustawione dwa budziki, ale i tak potrafię kilka razy przestawiać drzemkę. Nie mam bladego pojęcia jak z tym walczyć, może po prostu brak mi jakichś witamin? Suplementacja brzmi całkiem spoko, gdyby nie to że trzeba codziennie pamiętać o łykaniu tabsów. No nie wejdzie, pamietam o tym 5 minut od wzięcia pierwszej tabletki, a potem ląduje to wszystko w apteczce. I gdy szukam plastra opatrunkowego, okazuje się że w koszyku leżą 4 naruszone opakowania magnezu …

Doszłam do wniosku że wszystkiemu jest winien Warszawski ZTM. Budują to nowe metro, zlikwidowali mi kilka autobusów dowożących ludzi do dworca Wileńskiego, a 527 puścili w Brudno jako dojazdówka do pierwszej stacji M2. I dlatego właśnie wiecznie stoję w korkach! Bo trasa tych autobusów wiedzie przez plac budowy. Wysłałam nawet maila do Zarządu Transportu Miejskiego, z wyrażeniem swojego uznania dla ich pomysłu, ale niestety nikt mi za niego jeszcze nie podziękował. Zupełnie nie wiem czemu, ja naprawdę nigdy ale to nigdy czegoś takiego jeszcze nie zrobiłam. Powinni docenić moje wyjście ze strefy komfortu.

Liczę mocno na chwilę przerwy w okolicy Świąt Bożego Narodzenia, wtedy zupełnie nic nie powinno mnie rozpraszać. Może poza oczekiwaniem na dolewkę gorącej herbaty z prądem, kawałkiem sernika czy ulubionego makowca. Przywiozłam do Żelka mój stary odtwarzacz DVD więc trylogia Sienkiewicza wejdzie grubo, razem z Asterixem i Obelixem w misji Kleopatra. W tym roku nawet prezenty ogarnęłam jeszcze w listopadzie, by cała ta bieganina i grudniowy pośpiech mnie nie dopadły. Przyznam był to fenomenalny pomysł – bierzcie jak swój, teraz nawet jak przechodzę przez centrum handlowe mogę poddać się obserwacjom ludzi, a nie biegać po sklepach w polowaniu na promocje. W grudniu mam czas na to by spokojnie przeanalizować mijający rok, podsumować zyski i starty, wprowadzić ulepszenia, uchwalić nowy budżet i zaplanować kilka wypraw. Zmienić to co nie grało, zmienić sposób myślenia by być lepszym człowiekiem i w dodatku milszym dla ludzi. Znowu nie zrobić noworocznej listy postanowień. Po prostu cieszyć się obecną chwilą, nawet tymi 15 minutami drzemki na szybie autobusu.

Nawet choinkę bez jęczenia ubrałam, mama tylko woła by wyłączyć światełka, bo to jeszcze nie czas! Ehh tęskniłam za tym: „zostaw to na święta!” …
Szyszki sosnowe zdaje się powinny rosnąć w górę … #ściema

Nauka

Interesujące jest, jak trudno przychodzi mi prosić o pomoc. Żyję w przekonaniu zupełnej samowystarczalności, nawet wannę potrafię uszczelnić silikonem, mało tego – stary potrafię zdjąć. Od zawsze miałam smykałkę do majstrowania, może jeszcze nie wiem jak zamontować nową lampę sufitową i o co chodzi z tymi fazami prądu, ale kilka filmów szkoleniowych na YouTube powinno mi pomóc w ogarnięciu tematu. Tylko czy to jest mi potrzebne? Jasne że mogę sama, ale odkrywam jak poproszenie o pomoc specjalistę, przyznanie się do tego że nie bardzo sobie radzę, pozwala mi dostrzec nieznane mi do tej pory pokłady dobra tkwiące w bliskich mi osobach. 

Odkryłam zupełnie niedawno jak to jest być tym proszonym o pomoc, temat dla mnie prosty jak konstrukcja cepa, dla innych wydawał się górą nie do przejścia. Jedna rozmowa i załatwione. Cudownym uczuciem po tym, było usłyszeć słowa „Maria dzięki za pomoc, teraz już wszystko jest jasne”.

To oczywiste że, nie na wszystkim w życiu muszę się znać. Chodź wszechwiedza (albo przekonanie o jej posiadaniu) wiele ułatwia, powiedzmy to sobie szczerze. Niezwykle trudno mi jest się do tego, przed samą sobą przyznać. Wolę uniknąć tematu, czegoś nie zrobić, lub udać że czegoś nie lubię, niż po prostu przyznać że nie umiem. Bardzo ciężko przychodzi mi konfrontacja z moimi brakami, czy skazami na charakterze. Przez gardło nie przejdzie przyznanie się do niedoskonałości. Prędzej zagrzebię je głęboko, niż doprowadzę do konfrontacji z nimi.

A z drugiej strony, tak właśnie postępując, jak łatwo jest utwierdzać się w samozachwycie, przekonaniu że jestem prze-kozakiem bez skazy, a reszta ludzkości powinna bić pokłon przed majestatem. Tak źle, i tak nie dobrze.

Uczymy się siebie całe życie, zbieramy doświadczenie z każdym kolejnym rokiem mamy go więcej, to dar z którego powinniśmy mądrze korzystać. To właśnie nabrane doświadczenie, każe mi wreszcie wyciągnąć te moje trupy z szafy. Wiem już że muszę je w jakiś sposób usunąć (najlepiej chyba po kawałeczku… małymi krokami) albo po prostu posadzić je przy stole i zaakceptować jako cześć wystroju. Wiem już jednak, że jeśli jest coś co mogę w sobie poprawić – powinnam to zrobić, a przynajmniej starać się to zrobić. 

Koloru oczu nie zmienię, nad wagą mogę i ciągle pracuję, wredne cechy charakteru staram się plewić (chodź to orka na ugorze). Mózgu nie przeszczepię, więc akceptuję co mam. Rozmiaru stopy też nie uda mi się zmniejszyć, ale cale szczęście sprawne są na tyle, bym mogła spotkać się z kimś w połowie drogi. Nie przestanę się uśmiechać i mieć wesołe usposobienie, takie od urodzenia mam nazwisko, a to wiadomo zobowiązuje. Mam dwie sprawne ręce i nogi które mogą mnie zaprowadzić na koniec świta. Doceniam możliwość zdobywania wiedzy (rychło w czas) i korzystam z możliwości rozwoju. Nauczyłam się wreszcie posługiwać się aparatem fotograficznym, kolej na naukę obsługi noża i igły. I zgadnijcie, co mam tu na myśli ;P

Usługi fotograficzne świadczę TANIO. Gwarancja szybkiej sprzedaży samochodu.
Tu kupię kiedyś torebkę. Po tym jak upłynnię zbędną nerkę…
Refleks mam. Albo farta.

Rozczarowanie

Cieżko mi uwierzyć w to że mam już połowę października, przecież chwilę temu świętowaliśmy Nowy 2019 a tu już ludzie pytają mnie o plany na Sylwestra. Mam wrażenie że gdy tylko odwrócę wzrok, czas bawi się ze mną w chowanego i zanim się zorientuję tygodnie mi umykają. Od dawna najważniejszą funkcją mojego telefonu jest kalendarz, nie umówię żadnej wizyty u dentysty bez zajrzenia do niego, żadna kawa czy spotkanie, nawet wypad do kina jest zaplanowany. Tęsknię za spontanicznością. Tęsknię za czasem wolnym, bym gdy wyjdę z pracy nie gnała na złamanie karku do domu bo sprawy trzeba załatwić. Nie mam bladego pojęcia jak ludzie mający rodzinę i dzieci są w stanie funkcjonować organizując czas nawet kilku osób. Naprawdę podziwiam.

Moja spontaniczność została ograniczona do polowania na tanie bilety lotnicze, spontanicznie kupiłam w ubiegłym roku zdaje się, bilety do Izraela, a potem podporządkowałam temu wyjazdowi sporo. Wróciłam i mam mieszane uczucia i wspomnienia z tego wyjazdu, bo nie wszystko poszło tak jak bym chciała. Nie spędza mi to snu z powiek bo dzięki temu doświadczeniu wiem też, czego na przyszłość nie robić. Nie przepadam za zorganizowanymi wycieczkami gdzie każda godzina jest zaplanowana co do sekundy, nie lubię się śpieszyć i o ile jednodniową wycieczkę po okolicy zniosę, to tygodniowej już nie. Lubię sama organizować sobie czas i lubię mieć go wystarczająco, nie czuję przymusu zobaczenia każdego kamyka i zrobienia wszystkiemu zdjęcia. Potrzebuję też się zerwać na chwilę dla siebie, jeśli zdarza mi się podróżować w grupie. Zazwyczaj to nic osobistego, to po prostu chwila na zebranie myśli, przegrupowanie sił by ruszyć w kolejny podbój świata. Taka zupełnie moja, chwila oddechu od otaczającego mnie świata.

Izrael dla mnie, zdecydowanie nie był wypoczynkowym kierunkiem, no chyba ze ograniczyłabym się do Tel Awiwu czy okolic morza Czerwonego, i tam została. Ja jednak preferuję aktywny wypoczynek, dzień na leżaku nad wodą to max co jestem w stanie wytrzymać. Jakie są moje wrażenia po tygodniu spędzonym w upale i pełnym słońcu? Cieszę się że byłam tam tylko tydzień! Jerozolima jest głośna, mieszkanka religii i kultur daje o sobie mocno znać, to dla mnie nie jest spokojne miejsce. Począwszy od widoku młodych ludzi – nastolatków, paradujących ulicami z karabinem przerzuconym przez ramię, mur odgradzający Zachodni Brzeg Jordanu, do tego spierający się o Bazylikę Grobu Pańskiego katolicy i Ormianie, to naprawdę wywiera ogromne wrażenie. Swoje robi też świadomość istnienia tego miasta od tysięcy lat. Plus nonszalanckie podejście tubylców do dbania o to, by kolejne pokolenia mogły korzystać z tego miejsca.

Najcięższym jednak momentem była noc spędzona w Bazylice Grobu Pańskiego, ufam że tylko dla tej jednej nocy musiałam znaleźć się w Izraelu. Dzień po tym jak zakupiłam bilet lotniczy, na rekolekcjach poznałam pewnego ojca – franciszkanina właśnie, który okazał się być gwardianem Grobu Pańskiego. Będąc już w Jerozolimie, w ostatniej chwili udało się go spotkać, ponieważ dwa dni poźniej, wracał do Polski na długo. Pamiętał naszą rozmowę a w dodatku okazało się że ostatniej nocy, na chwilę przed powrotem do Polski uda się nam spędzić noc w Bazylice, ponieważ ktoś odwołał swój pobyt. A przecież listy chętnych ustalane są na tygodnie do przodu… Ja nie wierzę w przypadki, ufam że byłam w tym miejscu i w danym czasie, nie bez powodu.

Jakie mam wrażenia po tej nocy? Jakie to uczucie być zamkniętym w grobie? Okropne. Było mi naprawdę źle, momentami cieżko przychodziło złapanie tchu – miałam wrażenie że na mojej klatce spoczywa kamień uniemożliwiający oddychanie. Z soboty na niedzielę Bazylika zamykana jest tylko na 4 godziny co myślę było dla mnie wybawieniem, nie wiem jak zniosłabym czekanie do rana. O północy Grób obejmowali w posiadanie prawosławni, zaczęli więc nas przeganiać z zajmowanych na modlitwę miejsc. W momencie gry otwarte zostały drzwi, opuściliśmy Bazylikę pragnąć złapać chodź chwilę snu, przed powrotem do Polski. Przekonałam się jednak, patrząc na te setki jeśli nie tysiące pielgrzymów rzucających się na Kamień Namaszczenia na którym złożono ciało Jezusa (wraz ze wszystkim co na pamiątkę w Jerozolimie nabyli: portfel, torba, szal czy wagon papierosów), i po nocy spędzonej w Grobie że to naprawdę jedyne miejsce w którym nie czułam obecności Boga, nawet w ludziach ciężko go było dostrzec. Podkreślam – to moje subiektywne odczucie. To nie był dobrze mi znany katolicki kościół w którym jest tabernakulum a w nim Najświętszy Sakrament. I tak, jest tam niejedna kaplica, czy ołtarz przy którym sprawowane są msze. Dla mnie jednak był to pusty grób. I o ile do Izraela chcę wrócić, to głęboko zastanawiać się będę nad ponownym wejściem do tej Bazyliki.

Długo zastanawiałam się nad tytułem dla tego postu, i okazało się że rozczarowanie to określenie zdecydowanie najlepiej oddające stan moich emocji towarzyszących temu wyjazdowi. Dobrze że nie nabawiłam się syndromu Jerozolimskiego, bo takie zaburzenie urojeniowe pojawia się w momencie zderzenia naszych wyobrażeń na temat tego miejsca z rzeczywistością 😉 a zderzenie było w moim wypadku duże. Podobno ustępuje on po powrocie do własnego domu. Ale po co ryzykować …

Bazylika Grobu Pańskiego nocą
Tel Awiw
Jafa
Jerozolima
Bazylika Grobu Pańskiego
Ściana Płaczu
schody na Golgotę
Jezioro Galilejskie
Jerozolima widziana z Góry Oliwnej

Droga

Każde większe, emocjonalnie wyzywające wydarzenie życiowe funduje mi problemy ze snem. Przy każdej podróży, ważnym spotkaniu, zmianie drogi życiowej czy trudnej decyzji mam problemy z zaśnięciem, budzę się setki razy by nad ranem ze zmęczenia paść, a gdy trzeba wstać – pułk wojska nie obudzi. Mózg zamiast odpoczywać analizuje setki sytuacji, kręci film pod tytułem ” co by było gdyby”, wyrzuca wszelkie możliwe scenariusze i to zazwyczaj te idące w złym kierunku. No balanga na 102.

Przy wolej chwili, gdy mam czas na o by przeanalizować ostatnie kilka dni czy tygodni (co wierzcie mi zdarza się niezwykle rzadko) stwierdzam że trudne sytuacje w których byłam lata czy miesiące temu to pikuś w porównaniu z tym co mam obecnie. Lubię się poużalać by po chwili stwierdzić – no weź! Co ty za głupoty opowiadasz. Czy może być gorzej? Może być trudniej? Nie wydaje mi się, tak na serio! Oczywiście że trudne sytuacje czy choroby, mogą się w każdej chwili przyplątać, mogą z dnia na dzień zmienić w moim życiu wszystko. Ale czy to coś we mnie zmieni? Ufam że nic a nic. Bo czym jest ta nasza ziemska droga w porównaniu z wiecznością – to raptem kilka, może kilkanaście lat, i wieżę że czeka na mnie Niebo. A tam będzie balanga jakiej świat nie widział.

Siedzę więc sobie na kanapie, zeruję hummus w obawie że rodzimy już mi nie będzie smakował i zastanawiam jakie przeciwbólowe prochy spakować na nadchodzącą podróż i czy wytrzymam tamtejsze upały oraz wszechobecny problem z dostępem do wody. Przynajmniej tej pitnej. To że kupiłam bilet do Tel Awiwu i zdecydowałam się na 8 dniową podróż do Izraela zakrawa na niepoczytalność. Tam jest gorąco! W ciul. A jedyne czego nie znoszę to upały gdy muszę być na słońcu. Ufam jednak że poznam w niedalekiej przyszłości powód mojej podróży do Ziemi Świętej.

A problem z zaśnięciem i wstaniem na czas z łóżka przed nadchodzącą podróżą – nie pojawił się. Mało tego, we wtorek 01.10.2019 rozpoczęłam nową pracę (która będzie wyzwaniem, już to widzę, ale też da mi od groma satysfakcji) nawet nie przebudziłam się choćby raz. Chyba idzie ku lepszemu. Albo po prostu obrana droga prowadzi w dobrym kierunku. Over and out. Pozdro 3000 i do zobaczenia!

chyba zabrałam wszystko

Ogórki

Chciałam napisać coś o zbliżającej się dużymi krokami jesieni, ale ona na dobre już zadomowiła się w krajobrazie. Plizga złem. Zdążyłam już zmienić okrycie nocne – z koca na pełnoprawną kołdrę, bo zdarzyło mi się juz przemarznąć i dorobić się przeziębienia. Lubie to, lubię jesień, to zaraz po zimie moja ulubiona pora roku. Mam już powód do noszenia jeansowej kurtki i szalika, wyciągam ulubione bluzy i długie spodnie. Staram się jak najwięcej czasu spędzać na dworze, słońce nie jest już moim wrogiem. Mogę do woli syntezować witaminę D.

Jesienią najbardziej lubię podróżować, można zdecydowanie efektowniej wykorzystać dzień, nie chowając się non stop przed palącym słońcem i upał zdecydowanie mniej dokucza. I oczywiście najważniejszy aspekt – wszyscy już wrócili do szkoły czy na studia. Dzieci na placu zabaw jest już zdecydowanie mniej, pod oknem spokojniej. Kolejki w muzeach mniejsze lub nieobecne, szlaki górskie puste tak jak zatoka Pucka – wyludniona. Sezon w wielu miejscach dobiega końca. I właśnie wtedy do akcji wkraczam ja.  Nawet ulubione trampy nie odparzają mi już stóp. Pogoda sprzyja wędrowaniu, czy przyjemnej jeździe na rowerze.

Końcówka tegorocznego sezonu letniego w moim wykonaniu jest intensywna ledwo wróciłam ze Lwowa (krótka fotorelacja okrasi ten post), za chwilę zmieniam pracę, a zaraz po tym jadę na tygodniowy wypad do Izraela, potem Serce Dawida i Umiłowani w Krakowie. Praktycznie cały czas jestem w rozjazdach, dlatego plany na spokojny weekend dla relaksu musiałam odłożyć na listopad. Nie żebym miała się skarżyć, lubię tak wypełniony kalendarz. Każda, ale to absolutnie każda wyprawa, to też czas na spotkanie z różnymi ludźmi, sympatycznymi. Takimi którzy z jakiegoś powodu znaleźli się w moim życiu. Sprzyja to budowaniu relacji, no i pozwala poznać lepiej drugiego człowieka. Wspólne podróżowanie bywa stresujące i wtedy właśnie można się przekonać co w nas siedzi.

Dużo się u mnie dzieje, czas nie płynie powoli, on zasuwa jak Struś Pędziwiatr, a ja czuje się wtedy zupełnie jak Kojot Wiluś, na którego za chwilę spadnie imadło. Wtedy chciałabym wejść w posiadanie kontroli nad czasem, mieć możliwość wydłużenia chwili szczęścia, by się nią nacieszyć do woli. Wcale nie musi to być coś niesamowitego, równie przyjemne co podróże jest jedzenie kiszonych ogórków produkcji mojej rodzicielki. Albo zapiekanka z ziemniaków i do tego kiszone ogórki, rewelacyjnie jesienią wchodzi też pieczone jabłko z cynamonem i rodzynkami. Co kto lubi. Równie dobrze sprawdza się kubek gorącej herbaty z cytryną, koc i dobry film.

Dlatego uważam że w życiu najważniejsze jest mieć chudą rękę. Tak by zmieściła się do słoja z ogórkami.

Lwów, kościół Św Piotra i Pawła oraz klasztor Jezuitów, obecnie kościół obrządku bizantyjskiego.
Lwów, kościół Bożego Ciała i klasztor oo. Dominikanów, obecnie cerkiew.
Lwów, cerkiew Wołoska i wieża Korniatka.
Lwów, tego Pana nie muszę przedstawiać.
Rozgrzewająca herbata z przyjaciółmi. Lwów.


Mniej

Napisałam niedawno odę do męki, a raczej wyrecytowałam ją raz i została mi w głowie. ;P Coś mnie od dłuższego czasu uwiera i zaczynam dostrzegać u siebie objawy uzależnienia od wszechobecnego Internetu, permanentnego bycia w zasięgu i natychmiastowego odpowiadania na maile czy inne wiadomości. Drażni mnie nawet to, że ktoś do kogo napisałam natychmiast mi nie odpowiada. Telefon praktycznie nie opuszcza mojej dłoni, bo mail, bo gra, bo muzyka, bo bank, bo siedzi tam ogromna ilość niezbędnych do życia informacji. O jak to mi się we mnie nie podoba! Natłok informacji, nachalne reklamy i promocje wyzierają z każdego kawałka elektroniki. A ja mam tego wszystkiego po kokardkę „O jak mam dość, o jak się męczę” Postanowiłam więc uporządkować swoje życie.

Obiecywałam sobie od dawna domowe porządki na które nigdy nie miałam czasu, wiem że potrzebuję generalnego przeglądu posiadanych rzeczy i pozbycia się wielu zbędnych szpargałów. To samo dotyczy skrzynek mailowych, biblioteki zdjęć w telefonie, chmurze czy aparacie. Chcę mniej, a właściwie minimalnie. I będzie to, coś czuję ciężka walka ze sobą i moim przywiązaniem do rzeczy. Od kiedy się wprowadziłam do własnego mieszkania, nie zrobiłam większych porządków. Przez ponad 4 lata tylko dokładam, więc moje szafy i powierzanie płaskie a także biblioteki zdjęć i danych zaczynają się przepełniać, a to mocno uwiera moją osobowość. 

Zaczęłam od pozbycia się ostatniego zbędnego zęba, i bardzo cieszę się że zakończyłam ten bolesny związek. Długo niestety ten zabieg, a raczej odgłos towarzyszący, pozostanie w mojej pamięci. Przy okazji kuracji po wyrwaniu zęba zaczęłam powoli zabierać się za przeglądy szaf i nie mam litości dla szpargałów. Równo leci zawartość pudełek i szuflad a już zwłaszcza przydasiów. Naoglądałam się w ramach wolnego czasu internetów i spodobała mi się teoria minimalizmu, generalnie posiadania wystarczająco (bo nie znaczy to wcale mniej albo wcale). Oczywiście zgodnie z moją wyznawaną filozofią życiową, mogło być tylko grubo (albo wcale) więc trzymam się planu i przeglądam tylko jedną kategorię na raz. Normalnie zamówiłabym kontener i wywaliła absolutnie wszystko, ale postanowiłam popracować nad swoja impulsywnością i na pierwszy rzut jednak poszły …..szuflady, co okazało się błędem bo nie o miejsce przechowywania powinno chodzić a kategorię szpargałów. Powinnam zacząć od książek, kosmetyków albo ciuchów, a tak znowu mam w domu pierdolnik bo tam jest wszystko. Mam za dużo szuflad a w nich za dużo rzeczy. Ale powoli wygrzebuję się z tego stosu.

Z każdym dniem przeglądam więcej i ciągle coś porządkuję. Idzie opornie ale trzymam się zasad sprzątania wzorowanej na zasadzie Marie Kondo ale w mojej wersji, czyli głównie wyrzucam albo oddaję coś czego przez ponad rok nie dotykałam. Z ubrań leci wszystko czego ponad 2 lata nie nosiłam. Książki idą do sąsiedzkiej biblioteki a reszta do kosza. Lżej mi. Coraz lżej.

A za chwilę idę rozstać się z UPC. Permanentnie. Ciekawe ile wytrzymam bez kablówki.

Opuściły mnie niekompletne serie Harrego Pottera oraz Oko Jelenia. Coraz lżej mi.

Hobby

Muszę przyznać że, koncert Rammstein na Chorzowskim stadionie wbił mnie w krzesełko na którym siedziałam, i nie miał znaczenia ból głowy, gorączka i katar z którymi pojechałam. To było coś nieprawdopodobnego, kapela ewidentnie stworzona do stadionowych koncertów, co ja mówię – do koncertowania w ogóle. Dobrze że Kiss widziałam wcześniej bo machnęłabym ręką na starania Amerykanów. Niemcy zdecydowanie bardziej umią w zabawę. Było tak dobrze, że kupiłam sobie koszulkę – czego od ponad dekady nie zrobiłam! Z koncertów wychodziłam tylko z naszywkami na katanę. Tym razem mam jedno i drugie. Rammstein więc leci z moich głośników dalej, i tak coś czuję będzie leciał jeszcze parę miesięcy :).

Jako szczęśliwy posiadacz eleganckiej koszulki R+ przywdziałam ją już kilkukrotnie, dzień po koncercie skoczyłam na szybkie zakupy. Gdy wracałam komunikacją miejską, zaczepiła mnie pewna dziewczyna i komplementując moje okrycie zapytała jak było na koncercie. Od słowa do słowa, wymieniłyśmy się kontaktami, gusta muzyczne mamy podobne stwierdziłyśmy więc, że dobrze by było wyjść na jakiś koncert razem. Potem moja ulubiona ekspedientka w Żabce (fanka metalu i Armina van Buurena, bo można!) skomentowała koszulkę, a tydzień poźniej dwie inne osoby również to zrobiły. Rammstein był zdecydowanie głównym tematem moich rozmów.

Zaczęłam się ostatnio zastanawiać jakiej muzyki słuchają otaczający mnie ludzie, i jak ważna jest ona w naszym życiu. Jakie emocje potrafi uleczyć, a jakie wzbudzić. Co potrafi przywołać z przeszłości a o czym pomaga zapomnieć? Mam kilka takich utworów których nie jestem w stanie słuchać, nie z powodu rodzaju muzyki które reprezentują, to w dalszym ciągu metal, a nie disco czy inne elektryki. Mają one po prostu za duży ładunek emocjonalny, z którym pomimo upływu lat nie jestem w stanie sobie poradzić. Przypominają.

Muzyka towarzyszyła mi od kiedy pamiętam, wchodziła przez osmozę dzięki starszemu rodzeństwu. Iron Maiden pokochałam od chwili gdy po raz pierwszy usłyszałam Virtual XI. Weszło w głowę cichaczem i kilka lat dojrzewało, po czym ładunek odpalił Brave New World, to była miłość. Chwilę później dołączył Running Wild, WASP, Helloween, HammerFall, Manowar i Type O Negative.

Szykując się do matury wiedziałam, że jedynymi cytatami jakie umieszczę w wypracowaniu będą te, które wyszły z pod pióra Harrisa lub Dickinsona. A temat który podała komisja okazał się strzałem w 10! Bo jak inaczej zareagować na poniższe pytanie ? „Czy zgadzasz się ze stwierdzeniem, że twórców, którzy dają ludziom chwilę radości, powinno się cenić wyżej niż tych, którzy każą im płakać? No c’mon! prosili się o zapoznanie z twórczością Iron Maiden. Bo jak mam się nie zgodzić? Gdy każdy kolejny rok życia utwierdza mnie w przekonaniu, że tylko takich artystów powinnam cenić. Życie samo w sobie daje nam tak mocno popalić, że dziwię się tym którzy lubią sobie popłakać na filmowym dramacie czy smutnej wystawie. Dramatów doświadczam na każdym kroku, więc w muzyce i każdej innej dziedzinie sztuki szukam wytchnienia i chwili radości.

Wg klasyfikacji potrzeb wyższego i niższego rzędu, estetyczna zalicza się do tych, zaspokajany w drugiej kolejności. Jeśli zapewnione mamy pożywienie, dom, poczucie bezpieczeństwa zaczynamy zaspokajać potrzeby drugiego rzędu – szukamy akceptacji, szacunku czy po prostu piękna. Zaczynamy samorealizację.

Klasyfikacja potrzeb wg Abrahama H. Masłowa:

  1. Potrzeby fizjologiczne (pragnienie zaspokojenia głodu, snu).
  2. Potrzeby bezpieczeństwa (pragnienie życia, stałej pracy).
  3. Potrzeby przynależności (do grupy, klasy, rodziny) i miłości (przyjaźni).
  4. Potrzeby uznania i szacunku (pragnienie akceptacji, niezależności).
  5. Potrzeby poznawcze (potrzeby wiedzy i rozumieniakształcenia).
  6. Potrzeby estetyczne (pragnienie poczucia piękna).
  7. Potrzeby samorealizacji (pragnienie wykorzystania własnego potencjału umysłowego).

W moim wypadku muzyka doskonale wpisuje się w te potrzeby, dzięki niej poznaje siebie i innych. Bardzo lubię podglądać setlisty znajomych na Spotify, pozwala mi to trochę zajrzeć do osobistego świata drugiego człowieka. Zaspokaja to moją potrzebę podglądania innych 😛 . To takie moje nowe hobby. Muzyka łączy ludzi, to wiadomo od dawna, lubię gdy towarzyszy mi o każdej porze dnia i nocy. Zasypiam i budzę się przy ulubionych dźwiękach, motywuję na treningu dobą energetyczną składanką, łagodzę emocję przy Niemenie w wykonaniu Krzysztofa Zalewskiego, modlę przy akompaniamencie Owcy. Bawię się przy każdej. Żyję.

kolekcjonuję wspomnienia moich małych chwil radości

Koncertowo

Mamy w tym roku wysyp gwiazd muzyki wszelakiej, co chwilę ktoś światowego formatu odwiedza nasz kraj, ale też coraz trudniej zdobyć bilety. Wyprzedają się w mgnieniu oka. Fartem tylko, udało mi się kupić bilet na Metę. Dobrze, że koncert będzie w stolicy, chociaż lipa, że na Narodowym, Metallica nie umie tam w nagłośnienie. Ze Stołecznym Basenem poradzili sobie jedynie panowie z ACDC oraz Beyonce. Byłam widziałam, a właściwie to słyszałam i wcale mnie to nie dziwi, mają doświadczenie w stadionowych koncertach, w sumie to Metallica też powinna być w tym dobra… zweryfikuję swoją opinię niedługo.

KISS

Miałam ostatnio przyjemność być na jedynym koncercie KISS na polskiej ziemi, w sumie to na dwóch – pierwszym i ostatnim. To był dopiero sztos, panowie kończą tą trasą swoją ponad 45 letnią karierę, niemały to wyczyn. Koncert był świetny, ale to co dziadkowie rocka robią na scenie zasługuje na ogromne brawa. Pirotechnika, kostiumy i odjechany wizerunek na żywo zrobiły na mnie ogromnie wrażenie, no a ten charakterystycznych taniec Stanleya … achhh. No, było na co popatrzeć ???? 

Tak blisko a tak daleko, i tylko na chwilę…. Ahhh ten Paul Stanley.
z wzajemnością.

Językowi niemieckiemu mówię stanowcze: nein!

Mam już to w nawyku, że po dobrym koncercie, setlista wchodzi grubo. Słucham jej do odcinki, do znudzenia albo do następnego koncertu, bo na tapetę wejdzie coś innego co mnie zachwyci. Mam tak za każdym razem, więc nie wiem co mnie podkusiło, by w wypadku nadchodzącego Chorzowskiego koncertu Rammstein zrobić coś zupełnie do mnie niepodobnego i posłuchać setlisty granej na obecnej trasie przed uczestnictwem w koncercie. Podejrzewam, że to wina języka niemieckiego i mojej odrazy do niego, ja po prostu chciałam psychicznie się przygotować do tego wydarzenia. Nigdy nie byłam na ich koncercie i nawet specjalnie ich nie słuchałam, owszem znam dyskografię, ale jakoś nigdy nie było mi z nimi po drodze. Skutecznie zniechęcał mnie język niemiecki. Nie jest ładny, nigdy specjalnie mi się nie podobał, brzmi twardo i osobiście uważam, że zmarnowałam na niego 8 lat nauki.

Nie do końca jednak jest to wina tego języka, w dużej mierze przyczynił się do tej odrazy nauczyciel którego miałam w liceum. Po czterech latach nauki w szkole podstawowej byłam w stanie swobodnie się w nim porozumieć, ale po liceum, została tylko niechęć. Niestety Pan S. nie umiał uczyć i nie pomagało też to, że od 20 lat uczył z tego samego podręcznika, który znał na pamięć! Nie wiem, czy miał jakieś pedagogiczne wykształcenie – śmiem wątpić, no i swoją postawą i zachowaniem, skutecznie mi ten język obrzydził. Nic po niemiecku nie powiem, ale coś tam jednak zostało z tych lat nauki, bo zdarza mi się zrozumieć niektóre słowa czy wyrażenia, podobnie mam z rosyjskim, ale nie jestem w stanie nic odpowiedzieć – z marszu przechodzę na angielski. Taki lajf. Nabyty język, gdy nie używany, niestety lubi wywietrzeć z głowy. Potwierdzam tę mądrość ludową, zweryfikowałam to na własnej skórze.

Rammstein

Co ma wspólnego prywatna niechęć do niemieckiego i Rammstein? Moja kuzynka powtarza, że nic co niemieckie nie może dobrze brzmieć i że metal po niemiecku to pomyłka. Patrząc jednak z szerszej perspektywy to akurat ta nacja ma doświadczenie w „ciężkiej produkcji metalowej”. Do tej pory z niemieckiego rynku w oryginale brzmiących tolerowałam jedynie S.D.I. (niemiecki trash metal), trzeba jednak przyznać, że power metal im całkiem dobrze wychodzi, wszystko w sumie, jeśli tylko śpiewają po angielsku. Mają metal we krwi. Wracając jednak do Rammstein – są oni tak obrzydliwi wizerunkowo, że aż piękni, czego przykładem jest Pan Till Lindemann.  Patrzeć na niego nie mogę, ale jest w nim coś takiego, że aż mnie hipnotyzuje. Jest zadecydowanie w moim typie. Ale ja tu o muzyce miałam…

Odpaliłam sobie przy okazji sprawdzenia setlisty, ich nowy krążek. No i odpadłam.  Bardzo. Ależ to jest dobre! Niezwykle rzadko podoba mi się coś od pierwszego odsłuchu, ale w wypadku nowego krążka RAMMSTEIN sztuka ta im się udała. Na wejście Deutschland mocno namieszał, jak to mają Panowie w zwyczaju, Ausländer, Radio, Tattoo, Sex i Puppe oraz najlepszy moim zdaniem kawałek Zeig Dich. Co tu dużo mówić, cała płyta jest uważam genialna. Wyobrażam sobie, że gdybym jeździła samochodem to przekraczałabym prędkość przy każdym jednym odsłuchu, aż się samo prosi wcisnąć mocniej gaz. Ponieważ jednak nie posiadam ani prawa jazdy ani samochodu, Rammstein pomaga mi w aerobach. Tak energetyczny to album.  Słuchając mam prawie gęsią skórkę, a to rzadko się zdarza! I to po niemiecku. Chyba kupię też bilet na ich kolejny występ, tym razem na Stołecznym Basenie w lipcu 2020. 

Na razie jednak wracam do mojego najnowszego projektu – zwiększam wrażliwość muzyczną moich sąsiadów, przez nieustanne i bardzo głośne słuchanie nowej płyty niemieckiej kapeli.

Urlop

Konfucjusz to był równy gość.

Dawno, dawno temu pewien mędrzec z dalekiego wschodu, podzielił się ze światem przepisem na szczęśliwe życie. „Wybierz pracę, którą kochasz, i nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu„. Zakładam, że lubił swoją pracę skoro ukuł taki termin, ale zgadzam się z przedmówcą. Mam szczęście do ludzi, znam naprawdę niesamowitych przedstawicieli naszego gatunku. I jakoś tak dziwnie się składa, że mają oni z mojego punktu widzenia całkiem wariackie i niezrozumiałe dla mnie pasje. Wcale nie ograniczają się tylko do uprawiania sportów ekstremalnych, chodź to całkiem spora grupa. Niektórzy podróżują do najbardziej niedostępnych miejsc na ziemi, a jeszcze inni za cel obrali sobie zwiedzenie każdego kraju na świecie, osiągają „niezdobyte szczyty gór”. Kilkoro wychowuje dzieci i fenomenalnie odnajduje się w roili rodzica, a jeszcze inni swoje pociechy szkolą na towarzyszy dalekich wypraw.

Hobby

Pokręcone mają pomysły, z marszu wymienić mogę kilkanaście z tych zainteresowań, takich jak: wspinaczka sportowa, windsurfing, kite, bieganie, snowboarding czy narty, triathlon, wolontariat/misje, kulturystyka, projektowanie biżuterii i ciuchów, tworzenie rewelacyjnych przypinek, fotografia, crossfit czy garncarstwo, projektowanie wnętrz, taniec, śpiew, gra na gitarze czy każdym innym instrumencie, organizowanie akcji charytatywnych, granie w gry planszowe, gotowanie, produkcja wysokooktanowych alkoholi, ogrodnictwo, strzelanie sportowe, modelarstwo, hippika, rekonstrukcja historyczna, poszukiwanie skarbów, wędkarstwo, paralotniarstwo i wiele wiele innych które zginęły w odmętach mojego umysłu. Generalnie ile ludzi, tyle pasji. Spory odsetek z tych pasji, ludzie przekuli w sposób na życie, czasem zapewniający im stabilny dochód, wystarczający by normalnie żyć. Niesamowicie mi tym imponują i mobilizują do tego bym odkryła swoją pasję.

Jak żyć ?

Zawsze wydawało mi się, że piłkarze na przykład to najszczęśliwsi ludzie na świecie. Kochają to co robią i jeszcze na tym zarabiają na życie. Jasne, to jest ich praca i codziennie jak każdy inny muszą zrobić nie jeden trening, tak jak ja nie jeden projekt, czy raport i pewnie czasem nienawidzą tego treningu z całego serca. Zupełnie jak ja generowania kolejnego raportu. Ale właśnie oni jak mało kto, potrafią się zmobilizować by zrobić co trzeba. Wcale nie szukają wymówek i nie przeszkadza im pogoda, godzina czy pora roku.

„…odpoczął dnia siódmego po całym trudzie jaki podjął”

I jak tacy zapaleńcy spędzają urlop, jak odpoczywają? Czy w ramach odpoczynku robią coś zupełnie innego? Czy zawodowy fotograf na urlopie odłoży aparat? A sportowiec zrobi sobie urlop od treningów? Ja na bank nie zrobię, ani jednego raportu i nie wyślę nawet kawałka maila. Nie znaczy to wcale że, nie lubię swojej pracy, wręcz przeciwnie. Postawiłam sobie jednak granice i grubym murem staram się oddzielić pracę od życia prywatnego i mojego wolnego czasu. Praca na etacie na to mi pozwala. Byłoby inaczej gdybym pracowała dla siebie, pewnie nie wychodziłabym z biura, albo woziła je wszędzie ze sobą. Ale może o to właśnie chodzi, by znaleźć na siebie taki pomysł, by połączyć pasję z życiem albo po prostu pozawić granice pewne i przysługujący urlop wykorzystać, w sposób więcej niż zadowalający. Tak by po urlopie potrzebny był kolejny, na dojście do siebie. Tego sobie życzę popijając chardonnay na plaży w Chałupach.

Bałtyk.
Gofry w Chałupach i czapka w lipcu.
Wakacje 2019. foto by Katarzyna W.
Zatoka Pucka.
Wiatr w porywach do 30 węzłów, wywiewa z głowy każdą myśl.
Grupowa fota na molo zaliczona
Jedzone. Było pyszne. Polecam. http://surftawerna.pl

Marzycielka

Prawie cały właśnie mijający tydzień spędziłam na leczeniu bolesnych oparzeń słonecznych. Mam bardzo jasną karnację, a co za tym idzie nie opalam się ładnie, z marszu staję się spuchniętym burakiem. Niestety sama jestem sobie winna, ponieważ tak pochłonęło mnie świętowanie dnia dziecka, że zapomniałam o kremie z filtrem. Nie przepadam za latem, ono zawsze kojarzy mi się z alergią słoneczną, bólem i z opalenizną na kolarza. Marzę wtedy o tym, by zamieszkać na kole podbiegunowym, albo innej tajdze, gdzie średnia roczna temperatura oscyluje w okolicach 10 stopni Celsjusza.

Pamiętam mój pierwszy urlop w Hiszpanii. Wystarczyło mi pół godziny na plaży, w dodatku po godzinie 18, bym spaliła czoło. Do końca wyjazdu zmagałam się z poprzeniem, skórą koloru pomidora i bólem. W kwietniu! Ukrywałam się więc, pod kocem albo parasolem, ale po dwóch dniach na plaży, gdy reszta turnusu smażyła swoje boczki na słońcu, miałam tego dość. Namówiłam więc jednego towarzysza i wybraliśmy się na zwiedzanie Andaluzji. Ziarenko podróżnika odkrywcy, trafiło na całkiem niezły grunt.

Kilka lat późnej odkryłam snowboard, a nowa pasja wpisała się idealnie, w moje upodobania do temperatury i pory roku. Owszem, zdażyło mi się na stoku opalić twarz, ale tylko tyle… I nie ma znaczenia to, że za każdym razem wracam z urlopu, z jakąś kontuzją czy siniakami. Naprawdę to kocham. Skrycie marzyłam o tym latami, chociaż wydawało mi się, że to nie dla mnie, że narty czy deska, nie leży w moich możliwościach. Znajomi co roku jeździli w góry, i za każdym razem proponowali mi współudział, a ja wolałam zostać w domu. Zadowalałam się tym niespełnionym marzeniem, które wisiało na ulubionej liście rzeczy:

Fajne, ale pewnie się nie wydarzy:

  1. Wyjazd na Alaskę
  2. Zatoka Ha Long /Wietnam na skuterze
  3. Jezioro Tahoe / Góry Sierra Nevada
  4. Wyścig w stylu Top Gear z Londynu do Rzymu
  5. Skok ze spadochronem, ale nie wiem czy znajdę tyle odwagi
  6. Profesjonalny kurs gotowania
  7. Przebiegnięcie półmaratonu (bądźmy jednak poważni, nawet 10 km dla mnie to wyczyn, bo nie biegam nawet za autobusem)
  8. Nauka przynajmniej 2 języków obcych, w miejscu ich występowania
  9. Kitesurfing w Woodman Piont, Perth / Australia
  10. Mikser Kitchen Aid w kolorze czerwonym
  11. Wytatuowanie prawej ręki, w zacny rękaw
  12. Wejście na Rysy

Przypadek wystarczył by to marzenie się spełniło. Kolejne zaproszenie trafiło do mnie w odpowiednim czasie, i tym razem postanowiłam z niego skorzystać. Nie było łatwo. Po pierwszym dniu na stoku, chciałam zrezygnować, byłam wściekła na cały świat, nic nie działało jak trzeba. W dodatku zmasakrowałam sobie kolana, bo nie pomyślałam o ochraniaczach. Byłam zrezygnowana i gotowa rzucić to w diabły. Pomyślałam jednak, że kosztowało mnie to tyle wysiłku, że jeśli za drugim wpięciem deski nie będzie szło – odpuszczę. Okazało się jednak że, znalazłam nową pasję. Zażarło tak mocno, że gdy rok poźniej, nikt z moich znajomych nie był w stanie wybrać się ze mną w góry – pojechałam sama. Wcale nie było lepiej, szlifowanie umiejętności dalej zbierało swoje żniwo, ale ta prędkość, ta niesamowita frajda z jazdy, wynagradzała wszystko.

„Marzenia to realne cele z odroczonym terminem realizacji”

Nie znam autora powyższych słów, ale zgadzam się z nim w 100%. Moja lista fajnych rzeczy jest ruchoma, coś na nią wpada, coś z różnych powodów wypada, ale pozostają one cały czas w zasięgu moich możliwości, motywuje do ich spełnienia. Ta i kilka innych, takich jak: Do zrobienia przed 40 rokiem życia, Plan 3 letni i PILNE. Nie tak dawno, zrealizowałam jedną z pozycji listy planu PILNE. Paszport odebrałam na kilka dni przed końcem ubiegłego roku. A spełnienie tego marzenia otworzyło nowe możliwości…

Niezależnie od tego, co decyduje o realizacji marzenia, czy przypadek czy ciężka praca, a może tylko chwila spędzona w kolejce biura paszportowego, satysfakcja płynąca z jego spełnienia jest ogromna. Przecież chodzi o to by znaleźć coś co daje nam radość, i po prostu to robić. Moja miłość do podróżowania rodziła się w bólu poparzeń słonecznych, zmusiła mnie do wstania z leżaka, ale też zapewniała nieprawdopodobne widoki.

Nerja. Andaluzja/Hiszpania
Dachstein West. Austria