Zdrowie

Dwudziesty mam już od prawie miesiąca i jakoś nie daje mi się, ten nowy rok ogarnąć. Nie zaczął się dla mnie spokojnie, nie dał lekkiego rozbiegu. Walnął jak bejsbolem w potylicę i z deka mnie unieruchomił. A zrobił to dwutorowo skubaniec, uziemił fizycznie a potem jeszcze dodał parę rzeczy które psychicznie lekko mnie rozstroiły. Rekonwalescencja jeszcze chwilę mi zajmie. Fizycznie jest już lepiej – wiem już co było przyczyną bólu pleców i tygodniowego unieruchomienia. Okazało się że wcale nie mam zaje*** umięśnionego tyłka, tylko mam hiperlordozę lędźwiową ;P Całe szczęście można to skorygować ćwiczeniami i rozciąganiem. Nie zmienia to jednak faktu że dziadostwo boli.

W międzyczasie okazało się że reszta nie ciekawych wiadomości po weryfikacji została zdementowana, zaczynam więc mam nadzieję, wracać do pionu. I tak oto kilka dni świętować będę swoje 35! urodziny, i czuję się w związku z tym z deka niekomfortowo. Takie to dziwne uczucie – coś jak ziarenko piasku w bucie, albo co chwilę wymierzany cios w żebra. Niby nic, da się funkcjonować ale mało to przyjemne. I najgorsze jest to że, nie jestem w stanie namierzyć źródła tego dyskomfortu. Pomyślałam że, ten wiek to może być to dobry moment na gruntowne przebadanie. Taki okresowy przegląd, albo raczej generalny. Okresowe są co roku a ja nigdy takich nie robiłam.

Jak ognia, przez całe samodzielne życie unikałam lekarzy i ogólnie pojętej służby zdrowia. Nie przepadam za nimi i mam swoje ku temu powody. Ciśnienie na widok białego fartucha skacze w kosmos, potrafię zemdleć przy oddawaniu krwi (i ilość tu nie ma żadnego znaczenia), zdarzało się przy zastrzykach wygiąć (te mięśnie jakoś tak się same spinały…) wbitą we mnie igłę a dwukrotnie, i przy tej czynności zemdlałam. Kiedy przychodziło do obowiązkowych szczepień wieku szczenięcego, zawsze trzymało mnie kilka osób. No nie lubię, w ostatnich 3 latach u lekarza z jakiegokolwiek podoru byłam może ze 3 razy (z czego dwukrotnie to była kontuzja!). I to tylko dlatego ze ból nie mijał, a katar przechodził w zapalenie oskrzeli czy tam płuc i uniemożliwiał normalne funkcjonowanie.

Badania trwają, na razie z krwi wynika ze poza jednym podwyższonym parametrem w postaci całkowitego cholesterolu, wszystko inne jest w „normie”. RTG wykazało problemy z prawidłową postawą, a tego co wykażą dalsze, nawet najstarsi górale nie wiedzą. Jedyne co mogę zrobić to zadbać o siebie, zrobić coś więcej bym przez kolejne lata – ile by ich nie było, mogła dalej skutecznie unikać służby zdrowia. Z tej dwójki wolę już iść na siłownię (której nie lubię tylko trochę mniej od tego dużego budynku pełnego ludzi w białych kitlach i strzykawkach w ręku). Nie oszukujmy się jednak, w tym postanowieniu o prowadzeniu się zdrowo też czasem/często upadam. Zwłaszcza w domu rodzinnym, gdzie na zapach potrafię trafić do czekolady, ciastek czy innego rodzaju poprawiacza humoru. Mama potrafi ugotować prawie najlepszy na świecie „chudy” bigos, tylko na jednej kostce smalcu… i zawsze wie lepiej o tym jak powinen wyglądać zdrowy tryb życia, ale jej szarlotka jest taka pyszna że klękajcie narody…

Siedzę więc sobie w to niedzielne popołudnie, uśmiecham do rodzicielki popijając herbatę z domową malinową nalewką wciągając mamine ciasto z jabłkami. I myślę o wieczornych zajęciach z jogi kręgosłupa … oraz o tym czy mam na nie iść, czy może jednak iść …

i został ostatni kawałek… na zdrowie ;P