Listopadowo

Ahhh jak zakręcony był ostatni kwartał, to się w głowie nie mieści. W sierpniu jakiś uprzejmy sąsiad zniszczył mi samochód. Uroił sobie w swoim małym zapewne zapitym rozumku, że poogląda świat z wysokości dachu mojego albo też i zaparkowanego obok auta. Jak postanowił tak zrobił, ale został przy okazji złapany na czynie przez sprawną warszawską policję.

Następnego dnia na szybie mojego mikroporsza widniała prośbę o stawienie się na komendzie w celu złożenia wyjaśnień, czy co tam sobie uważali. Szkoda miała miejsce 7 sierpnia, a już trzy miesiące później ledwie w połowie listopada odebrałam samochód z warsztatu blacharsko-lakierniczego. (Dwa dni później wróciłam do warsztatu bo kontrolka poduszek powietrznych mi migała… Jezzz posiadanie samochodu jest też lekko stresujące).

Wymienili mi dach, lusterko, lakierowali pokrywę silnika i drzwi prawe – oba. Szkoda wartości pięciocyfrowej kwoty.

W ciągu pierwszego półrocza użytkowania samochodu nauczyłam się dużo na temat komunikacji z ubezpieczycielem, warsztatem i policją.

Za każdym jednak razem, jak sobie to przypominam, wściekam się bo nie rozumiem czym ten człowiek się kierował. W czym mu to auto przeszkodziło? Nawet samo myślenie o tym incydencie podnosi poziom mojego wk****.

Przy okazji tydzień po odbiorze auta z warsztatu padł mi akumulator (panowie klem mnie dokręcili i przestał się ładować, kurde – że ja wiem co to są klemy to się w głowie nie mieści) i na podjeździe do bramy osiedla (całkiem sporym) oddał prawie ostatnie tchnienie. Poprosiłam o pomoc pana ochraniacza bo akurat stał przy szlabanie – ale nieeeee, on nie może mi pomóc zepchnąć samochód, bo to nie należy do jego obowiązków. „Pani sobie zaparkuje obok i zadzwoni po mechanika” a najlepsze jest to że za mną stała policja. To pozostawię bez komentarza.

Taka refleksja przy listopadzie, „naród wspaniały, tylko ludzie *****”.

Miałam dodać jakieś spoko foto, ale jakoś nie mam niczego adekwatnego. Może poza odciskiem butów na dachu mojego samochodu… ale sprawa jest w toku, nie będę ujawniać szczegółów śledztwa 😛

Nieznane

Pojechałam w tym roku na wakacyjny wyjazd własnym samochodem. O słodka jeżyno jaki to był stres, i wcale nie jest tak, że ja przejechałam te 450 km w jedną stronę sama, odwaliłyśmy trójpolówkę bo na pokładzie czarnej strzały były pasażerki z uprawnieniami kierowcy. Ale w powrotną stronę ponad połowa drogi to już moja dola. Po tym dośwaidczeniu wiem już że, nie lubię otrzymywania „dobrych rad”. Kilka bardziej istotnych spoko, ale co za dużo to nie zdrowo, mój instruktor dobrze mnie wyszkolił. A do reszty dojdę sama. Najlepsi w doradzaniu są ci jak się okazuje którzy są teoretycznymi kierowcami… niby prawko jest ale od lat na fotelu kierowcy szanownej nie posadzili.

Z marszu po mini urlopie zaliczyłam służbowy wypad za Grajewo, w dodatku osobistym samochodem bo komunikacja PKP i PKS byłaby mocno uciążliwa. Naliczyłam zatem w ciagu tygodnia jakieś duże ilości kilometrów. Z wizytą weekendową w domu dobiłam do tysiąca. Sprawia mi to coraz większą przyjemność, a skutki uboczne mocnego zaciskania rąk na kierownicy i bólu głowy po wyjściu z samochodu są coraz to mniej dokuczliwe :).

Po kilku miesiącach od uzyskania uprawnień zdecydowanie mogę powiedzieć, że to była najlepsza decyzja podjęta w ubiegłym roku. No może top 3, bo kilka innych spraw też poszło zaskakująco dobrze.

Korci mnie taki spontaniczny wypad gdzieś gdzie oczy poniosą. Myślę już od dawna o podróży camperem po USA czy nawet po starym kontynencie. Muszę zbadać temat bo coraz bardziej mam ochotę na wyjazd, na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i wyruszenie w nieznane. A to uczucie staje się coraz bardziej naglące. Pewnie zbieram żniwo siedzenia na miejscu przez cowidowe zamieszanie.

Zawsze lubiłam Włóczykija i Małą Mi. Wydaje mi się, że jestem trochę miksem osobowości tych dwojga, im bardziej o tym myślę tym bardziej przekonana do tego pomysłu jestem. Mam na bakier z autorytetami (Włóczykij) i robię to co myślę (Mała Mi), i znajduję jeszcze inne podobieństwa, typu kierowanie się emocjami i bycie wrednym.

Ciekawe czy ta moja potrzeba zmiany i wyruszenia gdziekolwiek poprowadzi droga, jest w jakimś stopniu podobna do tego co wszyscy pozytywni wariaci którzy pewnego dnia, jak na przykład Aleksander Doba postanowili przepłynąć samotnie Ocean Atlantycki. To musi być niesamowity zew, szkoda że, ja akurat mogę tylko na nogach lub innym lądowym środkiem transportu, bo mój błędnik na wodzie szaleje nieprawdopodobnie.

Tylko czy ja znajdę na to odwagę?

To chyba mój ulubiony widok. Hel 2021 Photo by Pani Kasia Fotograf
A gdyby tak wyruszyć w nieznane? Gdzieś w Polsce 2021. Photo by Pani Kasia Fotograf.

Pierogi

Zastanawia mnie, od jakiegoś już czasu dziwny mechanizm który w sobie wytworzyłam. Gdy tylko mam chwilę na zwolnienie tempa dociera do mnie, że po raz kolejny wpadłam w mój stały schemat – gdy coś w moim życiu wymaga ode mnie odrobiny, albo od groma pracy nagle przestaje mnie interesować cel do którego powinnam dążyć. Zmieniam zainteresowania podświadomie zdając sobie sprawę z tego, że by dojść do zadowalających efektów trzeba: a. przyswoić teorię, b. opanować podstawy c. praktykować (bo doskonale wiemy, że wiedza nieużywana zanika) a czasem i d. odpowiedniego nakładu finansowego.

No i mamy to. Unikanie wysiłku jako kolejny fakultet do mojego magisterium z lenistwa. W tym jak się okazuje mam nieprawdopodobną wręcz praktykę! Czasem pomysły poddaję na początku, nie wkładając w to żadnego wysiłku – jak powrót do języka rosyjskiego, albo na chwilę przed końcem gdy metę mam na wyciągniecie ręki, tak jak by nie interesował mnie finisz albo to, co po finale ma nastąpić jak w wypadku nie stawienia się na praktyczny egzamin na prawo jazdy. Ależ ja jestem zdolna! Potrafię sobie to wszystko racjonalnie wyjaśnić: bo brak czasu, bo inne zobowiązania, bo kolejka za długa, bo muszę posprzątać i zrobić pranie, bo za dużo mnie to będzie kosztowało, bo się rozleniwię wożąc tyłek po mieście moim nowym VW Polo z 2000 roku bez klimatyzacji…

Najśmieszniejsze a może i najbardziej tragiczne jest to, jak bardzo unikam kontaktów z NFZ. Potrafię sobie wszystko wytłumaczyć i przeczekać, jak już mocno boli zgłosić się do mojej mamy szamanki po specjalną herbatkę albo zioła, czy odwiedzić mojego dilera (konsultującego moje przypadki z dr. Google) z apteczką tak dużą, że przeniesienie jej sprawia problem. I tylko gdy już naprawdę wiem, że nie ogarnę się sama (czytaj ketonal się skończy), wtedy oczywiście informując wszystkich zainteresowanych i tych nie, wbijam na przychodnię w celu rejestracji przypadku mojego. A przecież gdybym tylko zareagowała na początku… ile bólu bym sobie zaoszczędziła.

Jakie wnioski mogę wyciągnąć z mojego dotychczasowego postępowania oraz jaki to ma związek z pierogami ? Ano taki, że nic ale to nic nie przychodzi od razu, że wszystko wymaga od nas pracy, a już coś co jest w życiu najważniejsze choćby budowanie relacji miedzy-ludzkich wymaga jej od groma. Jak pierogi lepione przez moją mamę, by były takie jakie lubię potrzeba czasu na przygotowanie farszu, zagniecenie ciasta, lepienie i gotowanie. Kilka dni pracy, a znikają w mgnieniu oka.

Ciekawe czy doceniania przeze mnie chwila z pierogami od mojej mamy może być podobna na przykład do zdania egzaminu na prawo jazdy albo przebiegnięcia maratonu ?